niedziela, 22 października 2017

Dwie suknie ślubne

Stoją na wystawie dwie suknie stare
Piękne są, w progi sklepu zapraszają
One jednak nie na sprzedaż,
One czekają.
I szeptem historię swą opowiadają

Czekają na osoby, które się kochały
Które serca sobie pooddawały.
Na wielkie wesele czekają, na dywan biały
Co pod stopami lśni się płatkami
Błękitnych róż.

Czekają na bukiety polnych kwiatów,
Na wianki zielone z maminego ogrodu
Czekają na ćwiczenia w za wysokich obcasach
I liczenie kroków
Czekają na śmiech ochrypły i zapach lakieru,
Co we włosach odnajdzie harmonię
Z zapachem papierosów.
Czekają na czerwień zakłopotanych uszu
W reakcji na słowa miłości
Fizycznej.
Czekają na ukradkowe spojrzenia zza drzwi
Czekają na bicie po głowie
I pieprzenie o przesądach.
Czekają na przygrywkę pianina
I na płacz za plecami
Ktoś coś szepta!

Czekają dwie suknie na lepszy czas
Czekają aż ktoś dostrzeże ich prawdziwą twarz
Czekają na prawa i przysięgi
Czekają na flagi w kolorach tęczy
Zgromadzone pod urzędem.
Czekają na słodki pocałunek, co złączy
Dwie dusze

Beżowa i różowa suknia w witrynie stoi
Noszą ją dwie lale
Bez uśmiechu
Co płaczą wewnętrznie,
Że nigdy nie będą prawdziwe
I nigdy nie chwycą się za ręce.


piątek, 13 października 2017

home sweet home

Tak łatwo zapomnieć, że się tęskni.
Wpadłeś w rutynę. Pijesz zimną kawę, karmisz martwe rybki, uciekasz przed wściekłym spojrzeniem sąsiadki z parteru. Przeszłość schowałeś do kartonowego pudełka. Tysiące wspomnień zakopałeś pod nieznaczącymi artykułami, owinąłeś w litery szklane obietnice. Wymazałeś z mapy drogę, którą pokonałeś.
Mimo to przeszłość cię otacza. Widzisz ją w ustawieniu mebli w mieszkaniu i w kotach, które przechodzą ci drogę, gdy wychodzisz do pracy. Słyszysz ją w głośnej muzyce zza ściany, w płaczu dziecka na ulicy lub w stukaniu kieliszków w restauracji, na którą cię nie stać. Czujesz ją w smaku herbaty, w zimnej wodzie pod prysznicem i w bólu powracającym raz za razem, gdy tylko ośmielisz się o nim zapomnieć. Przeszłość wciąż i wciąż, i wciąż powraca.
Od czasu do czasu pozwalasz sobie na wizytę. Zamykasz oczy i wędrujesz do tej tabliczki, która zawsze wisiała w przedpokoju. Dom, cudowny kochany dom. Pachniał ciastem, śmierdział wódką. Zachwycał kwiatami, zrażał śmieciami. Kochałeś to miejsce, nienawidząc go jednocześnie. Drobne ramiona, które prowadziły cię przez życie, póki całkowicie nie zwiędły. Silne ramiona hamujące twój rozwój, gdy wbijały się w skórę jak niezauważone na podłodze szkło.
Połowa tego domu dawała ci szczęście. Druga połowa je odbierała. Zniknąłeś więc, gdy tylko kotwica się rozpłynęła.
Blizny bolą, serce boli. Pamięć nie odpuszcza, najczęściej objawiając się w snach. Nie wiesz już, co jest prawdą, a co wynikiem wyobraźni, która napotkała na swej drodze zbyt wiele emocji.
Kulisz się, chcąc się schować. Kiedyś próbowałeś się otoczyć bezpiecznym kokonem, ale ludzie cię zauważyli, rozczytali. Teraz jesteś nagi.
Ktoś ci niegdyś powiedział, że wszystko się kończy. Ty jednak końca nie widzisz, choć zdawałoby się, że zrobiłeś wszystko, aby do niego doprowadzić. Błądzisz, próbując zachować spokój, kiedy w środku ziejesz pustką. Wątłe nicie, którymi związujesz meble i ludzi ze swoimi palcami, pękają na twoich oczach. Wciąż i wciąż, i wciąż…
Samotnie drepczesz w miejscu, nie potrafiąc ruszyć naprzód, a jednocześnie boisz się cofnąć.
Wyglądasz przez okno. Patrzysz na niebo. Płaczesz, nie słysząc krzyku z wewnątrz. On woła o pomoc. On chce podzielić się tajemnicą, którą ty nosisz w sercu.
Ty jednak głuchniesz.



niedziela, 23 lipca 2017

Zauważ mnie

            Czasem mam ochotę krzyknąć: „zauważ mnie”, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że to bez sensu. Bo to nie jest tak, że ty mnie nie widzisz. Ty po prostu nie chcesz mnie widzieć. Krzyk więc, choćby najgłośniejszy, nie sprawiłby, że nagle zwróciłabyś na mnie całą swoją uwagę. Nie sprawiłby, że postanowiłabyś coś ze mną zrobić.
            Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to męczące. Siedzę w koncie, tak blisko ciebie. Prawie stykamy się ramionami. Ty jednak jesteś ślepa na mnie i na to, że powoli wyżeram ci zapasy całej energii. Starasz się ignorować swoje napady złości i gniewu, którymi tylko przykrywasz rozpacz i samotność. Robisz to, bo uważasz, że to przejściowe. Ja jednak już od miesięcy siedzę w tym pokoju, podążam za tobą krok w krok.
Czujesz mój oddech na karku, moje dłonie wokół swojej talii. Nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo tego potrzebuję. Chcę żebyś mnie przytuliła, mocno, mocniutko. To by mi pomogło. Tobie może też. Wiem, że od jakiegoś czasu nie tylko odczuwasz moją obecność. Ty powoli zdajesz sobie sprawę, że tu jestem, ale…
            …ale nie chcesz mnie.
            Tak bardzo mnie nie chcesz, że nawet jeśli myśl o mnie przejdzie ci przez głowę, szybko ją wyrzucisz, zwalając winę na stres, przeziębienie czy chroniczne zmęczenie, któremu przecież też jestem winna. Przepraszam.
            Wiem, że wszystko ci utrudniam. Wiem. Zawsze wiedziałam. Ale nie mogę się powstrzymać. Dotrzymuję ci towarzystwa, bo mnie przyciągasz. Całą sobą. Twoje nocne chrapanie, rzadki, wymuszony śmiech, krzyk odbijający się od nagich ścian – to wszystko sprawia, że czuję się nieco lepiej. Jesteś tu, a ja, choć nie pomagam, też istnieję. W tym istnieniu jest coś pięknego.
            Mimo wszystko chciałabym zniknąć.
            Nie tak jak ty. Ty pragniesz po prostu wtopić się w ścianę, ziemię, rozpłynąć się w powietrzu, bo to wydaje ci się jedyną słuszną przyszłością. Ja chcę zniknąć, bo to jedyny sposób, żebyś ty wróciła do normy.
            Wiem, co muszę zrobić, aby to rozpocząć. Wiem, co wypadałoby zrobić. Boję się jednak. Moje „chcę” nie współgra z tym, czego pragnę i potrzebuję. W skrytości ducha chciałabym z tobą zostać. Chciałabym słuchać jak fałszujesz pod prysznicem, aby potem się rozpłakać. Chciałabym obserwować jak siedzisz po nocach, a twoje piękne oczy lśnią w blasku lampki. Chciałabym czuć twoją bezsilność, gdy będę gładzić cię po głowie pocieszająco.
            To jednak nie byłoby dla ciebie dobre.
            Ale odwlekam to. Odwlekam to ile mogę.
            Zdaję sobie sprawę, że nawet jeśli zrobię, co muszę zrobić, nie znaczy to, że pozbędziesz się mnie na dobre. Nie znaczy to, że po prostu zniknę.
            (Pragnę jednak ujrzeć twój szeroki, szczery uśmiech.)
            Moje „zauważ mnie” złączy się z twoim wołaniem o pomoc. Kiedyś. Kiedyś na pewno. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj wtulam się w twoje plecy, wsłuchując się w twoje ciche bicie serca, podczas gdy ty świadoma, ale nie uświadomiona wpatrujesz się w ścianę. „Zauważ mnie” kotłuje mi się w głowie, ale myśl, że chciałabyś się mnie pozbyć, morduje mnie od środka. Nie. Lepiej, żebyś do mnie przywykła. Lepiej, żebyś oswoiła się z moją obecnością. Wtedy może, ale tylko może, nie będziesz chciała się mnie pozbyć.

            

sobota, 27 maja 2017

Z pamiętnika Zośki || Kamienie na szaniec

30 marzec 1943
„Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec…”

2 kwietnia 1943
Podczas wojny śmierć zbiera największe żniwo. Parę dni temu zabrała nam ich obu. Do końca walczyli, ze wszystkich sił starali się uśmiechać, byle tylko przezwyciężyć ból i cierpienie. Obaj w ostatnich dniach byli szczęśliwi.
Wczoraj staliśmy nad świeżo przysypanymi grobami. W ciszy, w tajemnicy modliliśmy się nad ich na zawsze zamkniętymi oczami. Jeden zginął jak żołnierz – w walce z wrogiem. Drugi został skatowany. Potraktowano go jak psa, a nie jak człowieka, nie jak bohatera, którym dla nas był.
Tą pierwszą śmierć potrafię zaakceptować, z tą drugą już nie mogę się pogodzić.
Spędziłem z Rudym ostatnie dni. Leżałem obok niego, słuchałem jego z trudem wypowiadanych słów. Ścierałem mu pot z twarzy, trzymałem go za rękę. Cieszyłem się, że żyje. Miałem nadzieję, że wyzdrowieje. Moje złudzenia jednak szybko zostały rozwiane przez rzeczywistość. Jego stan się pogarszał. Widzieliśmy to wszyscy, on to widział. Nikt o tym nie chciał mówić. Po co jeszcze bardziej rozcinać i tak otwarte rany?
Cierpiał i nie ukrywał tego przede mną. Swobodnie mówił, co go boli. Zdawał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy, jednak nie wymagał więcej niż potrzeba. Kiedy trochę jego samopoczucie się normowało, uśmiechał się, rozmawiał, żartował. Mówił o rzeczach przyziemnych, prostych. O gotowaniu, tańcu, książkach. Mówił również o przyszłości, jakby i on miał mieć w niej swój udział. Mówił o zwycięstwie, o spokojnym życiu po wojnie. Sam zaczynałem wierzyć w jego słowa. Sam pragnąłem doświadczyć jego wizji.
Kiedy odchodził, nie widziałem tego. Widok zasłoniły mi łzy, które starałem się powstrzymywać ze względu na niego. On nie płakał. Czułem jednak ulatujące z niego życie. Czułem, bo cały czas trzymał mnie za rękę, a jego uścisk słabł z każdą sekundą. Odszedł z uśmiechem na ustach – ostatnia piękna rzecz, którą zrobił dla swojego świata. Patrząc na jego rodziców, czułem uścisk w krtani. Tak bardzo chciałem pójść w ich ślady, rozpłakać się tu i teraz. Zrobiłem to jednak dopiero, gdy wyszli. Dopiero wtedy poczułem, że nie muszę już dłużej być tym, który ma być silny. W tej chwili po prostu chciałem być silny, a bycie silnym przy nim oznaczało ukazanie swoich uczuć w takiej formie, jakie były naprawdę. Płakałem. Śmiałem się. Płakałem i śmiałem się równocześnie, nie potrafiąc nad tym zapanować. Nie było go już. Odszedł, a ja zostałem.

Gdy już wszystkie łzy opuściły moje oczy, a gardło wyschło od histerycznego śmiechu, wstałem, oparłem dłonie o materac, na którym leżał i po prostu pocałowałem go w czoło, żegnając się. Może niedługo do niego dołączę, może nastąpi to znacznie później. Nie wiem. Śmierć chodzi własnymi ścieżkami. Ja tymczasem mam misję do wypełnienia, a moja walka nadal trwa, tak samo jak walka wielu innych ludzi. 

niedziela, 23 kwietnia 2017

Krótka prośba

            Lutka dokładnie pamiętała dzień, w którym po raz ostatni o coś poprosiła.
            Był środek lata, sąsiedzi wybierali się właśnie na plażę. Śmiech dzieci roznosił się po całej ulicy, gdy wpychały nadmuchane koła do bagażnika, podczas gdy ich ojciec cierpliwie próbował im wytłumaczyć, że powietrze trzeba najpierw wypuścić. Jego żona uśmiechała się tylko pobłażliwie, patrząc na te nieudolne próby. W końcu jednak udało im się wyjechać spod domu, choć wracali jeszcze trzy razy, zapewne przypominając sobie, że o czymś zapomnieli.
            W miedzy czasie na ulice zdążyli wyjść pierwsi pracoholicy, którzy nie mogli znieść bezczynnego siedzenia, amatorzy joggingu i zaspani właściciele wymagających pupilów. Ktoś tam podlewał rabatki, wiedząc, że w najbliższym czasie nie ma co liczyć na deszcz, kogoś innego żona zagoniła do koszenia trawnika. Listonosz, nucąc wesoło, przechadzał się od domu do domu i z szarmanckim uśmiechem witał każdą kobietę, która wychyliła głowę zza okna, drzwi czy płotu. Dzień zapowiadał sie cudownie, gdyż nikt nie sądził, że po takim pięknym poranku coś może się zepsuć. Nawet sprawy rozwodowe, zwolnienie z pracy czy kolejne alkoholowe eskapady syna zostały przyćmione przez chwilę spokoju i zwykłego piękna.
            I tak minął poranek. Okolica tętniąca życiem rodzinnym około południa się wyciszyła i wyludniła. Ludzie uciekli przed prażącym słońcem do klimatyzowanych pomieszczeń, ogródków z dmuchanymi basenami lub pod zraszacze, które o tej porze roku w większości domów pracowały  na okrągło.  I wtedy wydarzyła się jedna rzecz, która na chwilę zniszczyła porządek dnia.
            Usłyszano ją zanim zobaczono. Wjechała na sygnale, burząc cisze panującą na ulicy i z głośnym piskiem hamulców zatrzymała pod jednym z domów. Młoda kobieta otworzyła im drzwi, a oni bez słowa wpadli do środka. Trójka dzieci, które ciekawsko przypatrywały się wydarzeniu, w napięciu czekały na dalszy rozwój wydarzeń. Ich rodzice jednak szybko spostrzegli zainteresowanie swoich pociech i pośpiesznie zaczęli je stamtąd zabierać, aby, broń Boże, nie wplątały się w coś nieprzyjemnego. W końcu kto wie jakie to choróbsko czy inny wypadek mogło ściągnąć do tej okolicy pogotowie ratunkowe?
            Sanitariusze wyszli z domostwa dopiero po dokładnie 36 minutach i 12 sekundach liczonych od momentu przekroczenia progu przez pierwszego z nich. Dwóch ratowników prowadziło, a raczej prawie niosło, dziewczynę zawiniętą w różowe prześcieradło. Wyglądała na nieprzytomną, choć co parę sekund w jakimś przebłysku świadomości unosiła głowę do góry, szukając kogoś lub czegoś mętnym wzrokiem. Mężczyźni wprowadzili ją do karetki i posadzili na noszach. Wydawała się nieobecna, co jakiś czas tylko mamrotała pod nosem. Wyglądała na bliską łez, co całkowicie odbiegało od jej wcześniejszego zachowania, którego sanitariusze byli świadkami. Drzwi karetki zamknęły się z głośnym trzaskiem, powiadamiając sąsiadów, że mogą przestać się ukrywać. Sygnał znowu rozbrzmiał na ulicy, oddalając się z każdą sekundą, a w domu, pod którym przed chwilą stał pojazd, zasłonięto szczelnie wszystkie firanki i żaluzje, odgradzając się od świata zewnętrznego. Ulica znowu wróciła do zwykłego rytmu, nie zamartwiając się losem sąsiadów. Ktoś najwyżej wpadnie później z ciastem i spyta co się stało. Kogoś się wyśle.

            Tamtego dnia Lutka prosiła tylko o jedno: chciała, żeby siostra nigdy nie wracała.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Na ziemi niczyjej

            Chłopiec biegał kiedyś po tych polach, tam w oddali gdzieś miał dom. Mama wołała go na obiad, więc ukrywał się wśród wysokich traw wraz ze starszym bratem. Źdźbła wchodziły mu do nosa, dłonie zaciskały się na wilgotnej jeszcze od deszczu ziemi, a śmiech z trudem powstrzymywany, dusił się w piersi. Na tych polach zbierał kwiaty z siostrą, aby gosposi wręczyć bukiet na urodziny. Ona przyjmowała go z uśmiechem i potajemnie wręczała im słoik dobrego dżemu własnej roboty. Potem z buzią ubrudzoną owym przysmakiem pokazywał się ojcu, wracającemu z pracy. Racja, dostało mu się parę razy, gdyż ojciec oskarżył go o włamanie do spiżarni, ale smak malin pozostający nadal na języku, umilał mu karę i późniejsze pieczenie pośladków. Szum starych drzew umilał mu zasypianie, czasem w nocy budziły go krople deszczu uderzające o dach. Rano słyszał trele ptaków i wesołe nucenie mamy, która lubiła zbierać kwiaty jeszcze skropione rosą. Schodził na dół, ojciec czytał gazetę, pomrukując w zadowoleniu lub niezadowoleniu zależnie od informacji. Czasem krzyczał, nie radząc sobie z nadmiarem złych emocji. Wtedy mama wracała do domu, wstawiała kwiaty do pięknego, błękitnego jak niebo wazonu po babci i przytulała się do pleców męża. Szeptała mu uspokajające słowa pociechy, póki do stołu nie podbiegła najmłodsza pociecha – oczko w głowie tatusia – i nie zaczęła szczebiotać mu o koralach z leśnych owoców, które zrobiła wraz z gosposią. Chłopiec przyglądał się temu z nutką zazdrości, wolno jedząc śniadanie. Starszy brat wtedy wchodził, klepał go po ramieniu i mówił: „Dziewczęta mają zawsze pierwszeństwo”. Siadał potem po prawej stronie ojca i rozmawiał z nim o najnowszych wiadomościach z Europy. Chłopiec zaś milczał, wsłuchując się w ich głębokie, spokojne głosy, pragnąc kiedyś być tak obyty w świecie jak oni. Nie przyznawał się, ale takie rodzinne chwile były mu szczególnie bliskie, szczególnie drogie.
            Potem wszystko znikło. Nie ostało się nic. Głuchą ciszę wypełnił intensywny pisk, zapowiadający nieszczęście. Seria z karabinów maszynowych wypełniła senny krajobraz. Wyrwany z półsnu, zrywał się na równe nogi i przytrzymując broń, której nigdy nie wypuszczał z dłoni, biegł wraz z innymi w nieznanym kierunku, w nieznanym celu. Obstrzeliwał linię wroga – ludzi takich jak on, wcielonych do wojska, skazanych na śmierć – modląc się, żeby nie być tym, który dziś zginie. Przez głowę setki razy przebiegała mu myśl, aby trafili stojącego obok, znacznie starszego mężczyznę, ale nie jego. On jeszcze nie chciał umierać. W kieszeni munduru nadal trzymał ostatni list od matki, wokół dłoni miał owinięte kolorowe koraliki siostry. Nie mógł ich zostawić. Nie mógł złamać danej ojcu obietnicy, że nie podzieli losu swojego brata, że nie zginie.
            Potem ktoś go trzymał, ktoś coś krzyczał. Huk był przytłumiony, rozkazy dochodzące z daleka rozmazane. Przed sobą widział parę niebieskich oczu, które zdążył dobrze poznać przez ostatnie dni w okopach. Tak jasne, tak pełne uroku, że ciężko było nazwać je męskimi. Uścisk silnej dłoni na ramieniu i mocny policzek jednak świadczyły o samczej naturze, której grzechem byłoby zaprzeczyć. Uśmiechnął się zaciskając drżące, skostniałe z zimna palce na dłoni towarzysza. Nie doczeka pomocy, nie dotrwa ponownego spotkania z rodziną. Wiedział to. Pomimo tego błaganie o pomoc zastygło na jego ustach, a głośny kaszel wstrząsnął jego ciałem, gdy wypluwał z siebie miękkie maki. Czerwone niczym krew płatki opadały z wolna na zziębniętą ziemię, która wchłaniała je zachłannie, błagając o więcej, więcej, więcej…
            I chłopiec znowu biegł po tych polach, lecz już bez uśmiechu na ustach, bez wesołej piosenki w głowie, bez wołania na obiad w uszach. Biegł bez kwiatów w dłoni, bez sukienki siostry majaczącej przed nim. Biegł, nie oglądając się za siebie, nie patrząc na łąki pokryte starym sprzętem, eksplozyjnymi kraterami. Nie patrząc na pola obrośnięte rozkładającymi się zwłokami niczym rozkwitającymi na wiosnę kwiatami. Nie ten widok chciał zapamiętać, nie to wspomnienie chciał uchować.
Bose stopy zapadały się w przesiąkniętej krwią ziemi. Chłopiec wsłuchiwał się w nieme błagania żołnierzy, wyłapywał ich pojedyncze łzy wylane za śmierć nagle zmarłego towarzysza, przyjmował ofiary złożone z rodzinnych pamiątek, listów wymienianych z ukochanymi kobietami czy zegarków – bezlitosnych miarek czasu –  które zatrzymywały się, gdy już nie było nikogo, kto by je nakręcił. Ciemne grudki utykały mu pomiędzy palcami. Wiatr rozwiewał płowe włosy. Stalowe oczy wpatrywały się nadal w jeden punkt – miejsce, w które zmierzał. Znajome ręce wyciągnęły się ku niemu, a on przylgnął do ciała brata, nie bojąc się już okazać uczuć, zmartwień i łez.
Upadli na kolana, nie wypuszczając się z objęć. Żaden z nich nie potrzebował słów. Nie potrzebowali się przepraszać. Wspólnie jednak kierowali błagania o wybaczenie do rodziców – obaj złamali daną im obietnicę, obaj zmierzali teraz drogą w nieznane, ku Bogu, ku lepszemu światu, ku pustce i otępieniu, która da im błogosławione zapomnienie.
Wstali. Chłopiec nie wstydził się trzymać starszego brata za rękę. Znowu byli dziećmi, które niegdyś biegały po tych polach, kryły się w wysokich trawach, zdzierały kolana i łokcie. Szli ku światłu. Za sobą pozostawiali świat bólu, cierpienia, ognia. Świat zły, w którym mieli swój udział. Czułymi uśmiechami żegnał ich świat ukochany, rodzinny, wierny. Świat dobry, za który pragnęli walczyć, który pragnęli stworzyć.
Chłopiec odwrócił się po raz ostatni, wyłapując spojrzenie intensywnie niebieskich oczu, które wypatrywały go tęsknie w pustce pomiędzy frontami. Uśmiechnął się smutno, posyłając przyjacielowi ostatnie żelazne porcje wiary i nadziei, których okrucieństwo nie zdołało zniszczyć. Swoje ciało pozostawił w porzuconych okopach, swoje siły na ziemi obfitującej w zgniłe kwiaty śmierci – ciała ludzi ginących za sprawę, której nie rozumieli.
Chłopiec zrobił ostatni krok. Przystanął, rozejrzał się, a potem zniknął. Zniknął ze świata, pozostawiając za sobą tylko wspomnienia.
Coraz więcej zagubionych ludzi spacerowało po ziemi niczyjej, huk karabinów maszynowych zagłuszał ich bezładny pochód, a białe chmury gazu zasłaniały ich rozwiane sylwetki. Niebieskie oczy wpatrywały się w tę paradę, szukając jednej osoby. Nie dostrzegłszy jej, zrozumiał, że ona poszła już dalej. Został porzucony. W głębi serca jednak cieszył się, że chłopiec nie będzie już musiał doświadczać okrucieństwa tego świata.
Po chwili jasne światło rozświetliło szarość, tłum wspomnień zniknął, a on pozostał sam. Sam na ziemi niczyjej.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Zepsuta królowa || Charlotte La Bouff

Siedziała na barowym stołku otaczana przez zalotników – upadła królewna czekająca na swojego królewicza. Piękna baśń się skończyła, a ona nadal miała nadzieję, że „żyli długo i szczęśliwie" nie zostało jeszcze wypowiedziane.
Nie było jednak powrotu.
Mogła tylko wspominać te wszystkie stracone szanse i zostawiać ślady czerwonych ust na kieliszkach. Żałowała, że zawsze odchodziła jako pierwsza, obracając się plecami. Żałowała, że nigdy nie dawała szansy i odganiała chłodnymi słowami. Bo wciąż żyła marzeniami małego dziecka, rozpieszczonego bachora. Bo wciąż łudziła się, że nie jest postacią drugoplanową cudzej baśni o księciu i księżniczce tańczących królewskiego walca w rytm jej udręki. Bo wciąż miała tę głupią nadzieję, że do niej również miłość przyjdzie sama.
Była taka naiwna.
Zaproszenia, listy, prośby piętrzyły się wokół niej, czekając na spalenie, a ona topiła się w swojej samotności. Odsuwała ludzi, których oczy okazywały jej współczucie. Zamykała drzwi na świat, który pragnął jej pomóc. Zanurzała się cierpkim smaku zapomnienia. Dym mijających lat drapał ją w gardło. Ona zaś nadal pragnęła żyć w przeświadczeniu, że wszystko jej się należy.
Naprawdę nie chciała być taka samolubna.
- Co ty robisz? – ciepły, gorzki jak ciemna czekolada głos dotarł do jej uszu. Roześmiała się, pragnąc uciszyć nawracające omamy. Chyba tym razem przesadziła. To wszystko zdawało się takie realne.
- To co zawsze, gdy przychodzisz – szepnęła. Ledwo sama siebie usłyszała, przymykając oczy z błogim uśmiechem na ustach. Czerwona szminka rozmazała jej się po twarzy.
- Ciociu...
Jedno słowo wystarczyło, by otrzeźwiała. Wyprostowała się i karcąco spojrzała na stojącego przed nią młodego mężczyznę.
- Mówiłam ci, żebyś tak do mnie nie mówił. Nie jestem twoją ciocią i nigdy nie byłam. Jesteś za stary by tak do mnie mówić – warknęła, czując nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej.
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, przysiadając obok niej na karmazynowej kanapie.
- Raczej ty jesteś za młoda – mruknął. Wyciągnął rękę i odgarnął jej blond kosmyki z twarzy. Odwróciła wzrok od jego intensywnych, ciemnych oczu. Nie chciała patrzeć na to, jak się nad nią lituje.
- Po co przyszedłeś?
- Żona mojego brata się martwi. Chyba nadal uważa cię z młodszą, głupiutką koleżankę. – W jego głosie brzmiało rozbawienie, jednak nie trudno było również wyczuć pewnego gniewu na ostatnie słowa. Kobieta parsknęła urywanym śmiechem.
- Cała Tiana – szepnęła, przygryzając delikatnie wargę. Szminka została jej na zębach. – Zawsze ma rację.
- Nie mów tak! – warknął mężczyzna, chwytając ją za nadgarstek. – Nie jesteś głupia.
- Nadeen, w moim wieku zaczniesz dostrzegać swoje wady i je akceptować. – Spojrzała w jego ufne, pełne gorąca oczy. Dłoń, którą ją trzymał, zaczęła parzyć. Uśmiechnęła się smutno. – Wierz mi. Ten czas nadejdzie. A wtedy wszystkie twoje złudzenia, pragnienia czy marzenia staną się tylko mgłą, która zasłania ci widok i nie pozwala iść do przodu.
Dotknęła jego jasnobrązowego policzka. Przejechała kciukiem po kości policzkowej. Dłoń na nadgarstku jej drugiej ręki zacisnęła się jeszcze mocniej.
- Miłość jak z bajki nie istnieje – szepnęła. – Nawet twój brat i moja przyjaciółka to wiedzą. Im jednak nieco się poszczęściło, nie sądzisz?
Mężczyzna puścił jej nadgarstek. Odsunęła dłoń od jego twarzy. Myślała, że chce już pójść, uciec z zatęchłego domu, w którym śmierdziało papierosami i alkoholem. Nie dziwiła mu się. Gdyby ich role się odwróciły, pewnie też zwiewałaby najszybciej jak to możliwe.
On jednak zrobił coś całkowicie odwrotnego. Zamiast wstać i odejść, przysunął się bliżej. Jego ciepły oddech owiał jej twarz, a ona tylko patrzyła na usta chłopca, którym niegdyś się opiekowała, wychwytując z nich każde kolejne słowo. Nie mogła nic zrobić. Nie potrafiła. Nie chciała.
A słowa zawisły pomiędzy nimi. Cudowne, wspaniałe, oczekiwane, złudne... Za każdym razem zapominane.
- Sądzę, że i mi się poszczęściło, bo na mnie zaczekałaś, panno La Bouff.
Usta przy ustach. Ciało przy ciele. Chwila ulotna. Oboje spragnieni siebie nawzajem. Potrzebowali ciepła, dotyku, czułych słów. Potrzebowali choć chwili razem, by potem znów mieć siły na wyrzuty sumienia i samotność, która powoli ich zabijała na swój własny, skryty sposób. Szybkie oddechy, czerwone ślady na szyi, dekolcie, brzuchu, długie szramy pozostawione przez paznokcie. Znowu się zapomnieli, znowu oddali się w ręce obcego boga, a namiętność zniewoliła ich zmysły, pozwalając zapomnieć choć na chwilę o wszystkim, co było im przeciwne. 
Potem zaś on siedział na łóżku, wpatrując się w szarówkę poranka kryjącą się za przybrudzoną szybą. Jedną dłonią rozczesywał złote loki rozsypane na poduszkach. Uśmiechał się smutno, wpatrując się w spokojną twarz ukochanej. Kciukiem wytarł ślady po szmince pozostałe na jej policzkach.
Obudzi się znowu sama, bez nikogo. Nocne wspomnienia pozostaną rozmazane, niewyraźne i szybko odejdą w zapomnienie. On zaś nie miał odwagi by pozostawać. Nie miał odwagi mierzyć się z siłą kobiety, którą znał od trzynastu lat, którą pokochał na trzy różne sposoby – jak nauczycielkę, jak przyjaciółkę, jak kochankę. Nie miał odwagi stawać naprzeciw różnicy wieku, która była pomiędzy nimi. Łatwiej odejść, oddalić się na odpowiednią odległość, wrócić dopiero, gdy to będzie naprawdę konieczne.
Wychodził, trzaskając drzwiami. Nigdy nie nauczył się ich zamykać cicho. Ona zawsze otwierała oczy, gdy jego kroki na schodach cichły. Łzy wypełniały jej oczy. Długie paznokcie wbijały się w boki, gdy próbowała powstrzymać szloch. Karciła się za swoje uczucia do chłopca, który nie wiedział, czego chce.
Zresztą, czy sama to wiedziała?
Była królową bez korony, bez tronu, bez króla. Była królową złamaną, porzuconą, zepsutą. Była szarą postacią przemykającą przez godziny, dni, tygodnie, przez miesiące, lata, dekady...
I nadal czekała, choć świat się zmieniał.
Książę na białym koniu nigdy się nie pojawił. Czasem tylko powracał chłopiec, nie wiedzący, czego chce. Zaś gdzieś tam cierpiała młoda kobieta, której mąż zapomniał kim jest i kim powinien być.
Czy na pewno tego chciałaś, Lottie?