Siedziała na
barowym stołku otaczana przez zalotników – upadła królewna czekająca na swojego
królewicza. Piękna baśń się skończyła, a ona nadal miała nadzieję, że „żyli
długo i szczęśliwie" nie zostało jeszcze wypowiedziane.
Nie było jednak
powrotu.
Mogła tylko
wspominać te wszystkie stracone szanse i zostawiać ślady czerwonych ust na
kieliszkach. Żałowała, że zawsze odchodziła jako pierwsza, obracając się
plecami. Żałowała, że nigdy nie dawała szansy i odganiała chłodnymi słowami. Bo
wciąż żyła marzeniami małego dziecka, rozpieszczonego bachora. Bo wciąż łudziła
się, że nie jest postacią drugoplanową cudzej baśni o księciu i księżniczce
tańczących królewskiego walca w rytm jej udręki. Bo wciąż miała tę głupią
nadzieję, że do niej również miłość przyjdzie sama.
Była taka
naiwna.
Zaproszenia,
listy, prośby piętrzyły się wokół niej, czekając na spalenie, a ona topiła się
w swojej samotności. Odsuwała ludzi, których oczy okazywały jej współczucie.
Zamykała drzwi na świat, który pragnął jej pomóc. Zanurzała się cierpkim smaku
zapomnienia. Dym mijających lat drapał ją w gardło. Ona zaś nadal pragnęła żyć
w przeświadczeniu, że wszystko jej się należy.
Naprawdę nie
chciała być taka samolubna.
- Co ty robisz?
– ciepły, gorzki jak ciemna czekolada głos dotarł do jej uszu. Roześmiała się,
pragnąc uciszyć nawracające omamy. Chyba tym razem przesadziła. To wszystko
zdawało się takie realne.
- To co zawsze,
gdy przychodzisz – szepnęła. Ledwo sama siebie usłyszała, przymykając oczy z
błogim uśmiechem na ustach. Czerwona szminka rozmazała jej się po twarzy.
- Ciociu...
Jedno słowo
wystarczyło, by otrzeźwiała. Wyprostowała się i karcąco spojrzała na stojącego
przed nią młodego mężczyznę.
- Mówiłam ci,
żebyś tak do mnie nie mówił. Nie jestem twoją ciocią i nigdy nie byłam. Jesteś
za stary by tak do mnie mówić – warknęła, czując nieprzyjemny ścisk w klatce
piersiowej.
Mężczyzna
uśmiechnął się delikatnie, przysiadając obok niej na karmazynowej kanapie.
- Raczej ty
jesteś za młoda – mruknął. Wyciągnął rękę i odgarnął jej blond kosmyki z
twarzy. Odwróciła wzrok od jego intensywnych, ciemnych oczu. Nie chciała
patrzeć na to, jak się nad nią lituje.
- Po co
przyszedłeś?
- Żona mojego
brata się martwi. Chyba nadal uważa cię z młodszą, głupiutką koleżankę. – W
jego głosie brzmiało rozbawienie, jednak nie trudno było również wyczuć pewnego
gniewu na ostatnie słowa. Kobieta parsknęła urywanym śmiechem.
- Cała Tiana –
szepnęła, przygryzając delikatnie wargę. Szminka została jej na zębach. –
Zawsze ma rację.
- Nie mów tak! –
warknął mężczyzna, chwytając ją za nadgarstek. – Nie jesteś głupia.
- Nadeen, w moim
wieku zaczniesz dostrzegać swoje wady i je akceptować. – Spojrzała w jego ufne,
pełne gorąca oczy. Dłoń, którą ją trzymał, zaczęła parzyć. Uśmiechnęła się
smutno. – Wierz mi. Ten czas nadejdzie. A wtedy wszystkie twoje złudzenia,
pragnienia czy marzenia staną się tylko mgłą, która zasłania ci widok i nie
pozwala iść do przodu.
Dotknęła jego
jasnobrązowego policzka. Przejechała kciukiem po kości policzkowej. Dłoń na
nadgarstku jej drugiej ręki zacisnęła się jeszcze mocniej.
- Miłość jak z
bajki nie istnieje – szepnęła. – Nawet twój brat i moja przyjaciółka to wiedzą.
Im jednak nieco się poszczęściło, nie sądzisz?
Mężczyzna puścił
jej nadgarstek. Odsunęła dłoń od jego twarzy. Myślała, że chce już pójść, uciec
z zatęchłego domu, w którym śmierdziało papierosami i alkoholem. Nie dziwiła mu
się. Gdyby ich role się odwróciły, pewnie też zwiewałaby najszybciej jak to
możliwe.
On jednak zrobił
coś całkowicie odwrotnego. Zamiast wstać i odejść, przysunął się bliżej. Jego
ciepły oddech owiał jej twarz, a ona tylko patrzyła na usta chłopca, którym
niegdyś się opiekowała, wychwytując z nich każde kolejne słowo. Nie mogła nic
zrobić. Nie potrafiła. Nie chciała.
A słowa zawisły
pomiędzy nimi. Cudowne, wspaniałe, oczekiwane, złudne... Za każdym razem
zapominane.
- Sądzę, że i mi
się poszczęściło, bo na mnie zaczekałaś, panno La Bouff.
Usta przy
ustach. Ciało przy ciele. Chwila ulotna. Oboje spragnieni siebie nawzajem.
Potrzebowali ciepła, dotyku, czułych słów. Potrzebowali choć chwili razem, by
potem znów mieć siły na wyrzuty sumienia i samotność, która powoli ich zabijała
na swój własny, skryty sposób. Szybkie oddechy, czerwone ślady na szyi,
dekolcie, brzuchu, długie szramy pozostawione przez paznokcie. Znowu się
zapomnieli, znowu oddali się w ręce obcego boga, a namiętność zniewoliła ich
zmysły, pozwalając zapomnieć choć na chwilę o wszystkim, co było im przeciwne.
Potem zaś on
siedział na łóżku, wpatrując się w szarówkę poranka kryjącą się za przybrudzoną
szybą. Jedną dłonią rozczesywał złote loki rozsypane na poduszkach. Uśmiechał
się smutno, wpatrując się w spokojną twarz ukochanej. Kciukiem wytarł ślady po
szmince pozostałe na jej policzkach.
Obudzi się znowu
sama, bez nikogo. Nocne wspomnienia pozostaną rozmazane, niewyraźne i szybko
odejdą w zapomnienie. On zaś nie miał odwagi by pozostawać. Nie miał odwagi
mierzyć się z siłą kobiety, którą znał od trzynastu lat, którą pokochał na trzy
różne sposoby – jak nauczycielkę, jak przyjaciółkę, jak kochankę. Nie miał
odwagi stawać naprzeciw różnicy wieku, która była pomiędzy nimi. Łatwiej
odejść, oddalić się na odpowiednią odległość, wrócić dopiero, gdy to będzie
naprawdę konieczne.
Wychodził,
trzaskając drzwiami. Nigdy nie nauczył się ich zamykać cicho. Ona zawsze
otwierała oczy, gdy jego kroki na schodach cichły. Łzy wypełniały jej oczy.
Długie paznokcie wbijały się w boki, gdy próbowała powstrzymać szloch. Karciła
się za swoje uczucia do chłopca, który nie wiedział, czego chce.
Zresztą, czy
sama to wiedziała?
Była królową bez
korony, bez tronu, bez króla. Była królową złamaną, porzuconą, zepsutą. Była
szarą postacią przemykającą przez godziny, dni, tygodnie, przez miesiące, lata,
dekady...
I nadal czekała,
choć świat się zmieniał.
Książę na białym
koniu nigdy się nie pojawił. Czasem tylko powracał chłopiec, nie wiedzący,
czego chce. Zaś gdzieś tam cierpiała młoda kobieta, której mąż zapomniał kim jest
i kim powinien być.
Czy na pewno
tego chciałaś, Lottie?