Chłopiec biegał kiedyś po tych
polach, tam w oddali gdzieś miał dom. Mama wołała go na obiad, więc ukrywał się
wśród wysokich traw wraz ze starszym bratem. Źdźbła wchodziły mu do nosa,
dłonie zaciskały się na wilgotnej jeszcze od deszczu ziemi, a śmiech z trudem
powstrzymywany, dusił się w piersi. Na tych polach zbierał kwiaty z siostrą,
aby gosposi wręczyć bukiet na urodziny. Ona przyjmowała go z uśmiechem i
potajemnie wręczała im słoik dobrego dżemu własnej roboty. Potem z buzią ubrudzoną
owym przysmakiem pokazywał się ojcu, wracającemu z pracy. Racja, dostało mu się
parę razy, gdyż ojciec oskarżył go o włamanie do spiżarni, ale smak malin
pozostający nadal na języku, umilał mu karę i późniejsze pieczenie pośladków.
Szum starych drzew umilał mu zasypianie, czasem w nocy budziły go krople
deszczu uderzające o dach. Rano słyszał trele ptaków i wesołe nucenie mamy,
która lubiła zbierać kwiaty jeszcze skropione rosą. Schodził na dół, ojciec
czytał gazetę, pomrukując w zadowoleniu lub niezadowoleniu zależnie od
informacji. Czasem krzyczał, nie radząc sobie z nadmiarem złych emocji. Wtedy
mama wracała do domu, wstawiała kwiaty do pięknego, błękitnego jak niebo wazonu
po babci i przytulała się do pleców męża. Szeptała mu uspokajające słowa pociechy,
póki do stołu nie podbiegła najmłodsza pociecha – oczko w głowie tatusia – i
nie zaczęła szczebiotać mu o koralach z leśnych owoców, które zrobiła wraz z
gosposią. Chłopiec przyglądał się temu z nutką zazdrości, wolno jedząc
śniadanie. Starszy brat wtedy wchodził, klepał go po ramieniu i mówił:
„Dziewczęta mają zawsze pierwszeństwo”. Siadał potem po prawej stronie ojca i
rozmawiał z nim o najnowszych wiadomościach z Europy. Chłopiec zaś milczał,
wsłuchując się w ich głębokie, spokojne głosy, pragnąc kiedyś być tak obyty w
świecie jak oni. Nie przyznawał się, ale takie rodzinne chwile były mu
szczególnie bliskie, szczególnie drogie.
Potem wszystko znikło. Nie ostało
się nic. Głuchą ciszę wypełnił intensywny pisk, zapowiadający nieszczęście.
Seria z karabinów maszynowych wypełniła senny krajobraz. Wyrwany z półsnu,
zrywał się na równe nogi i przytrzymując broń, której nigdy nie wypuszczał z
dłoni, biegł wraz z innymi w nieznanym kierunku, w nieznanym celu. Obstrzeliwał
linię wroga – ludzi takich jak on, wcielonych do wojska, skazanych na śmierć –
modląc się, żeby nie być tym, który dziś zginie. Przez głowę setki razy
przebiegała mu myśl, aby trafili stojącego obok, znacznie starszego mężczyznę,
ale nie jego. On jeszcze nie chciał umierać. W kieszeni munduru nadal trzymał
ostatni list od matki, wokół dłoni miał owinięte kolorowe koraliki siostry. Nie
mógł ich zostawić. Nie mógł złamać danej ojcu obietnicy, że nie podzieli losu
swojego brata, że nie zginie.
Potem ktoś go trzymał, ktoś coś
krzyczał. Huk był przytłumiony, rozkazy dochodzące z daleka rozmazane. Przed
sobą widział parę niebieskich oczu, które zdążył dobrze poznać przez ostatnie
dni w okopach. Tak jasne, tak pełne uroku, że ciężko było nazwać je męskimi.
Uścisk silnej dłoni na ramieniu i mocny policzek jednak świadczyły o samczej
naturze, której grzechem byłoby zaprzeczyć. Uśmiechnął się zaciskając drżące,
skostniałe z zimna palce na dłoni towarzysza. Nie doczeka pomocy, nie dotrwa
ponownego spotkania z rodziną. Wiedział to. Pomimo tego błaganie o pomoc
zastygło na jego ustach, a głośny kaszel wstrząsnął jego ciałem, gdy wypluwał z
siebie miękkie maki. Czerwone niczym krew płatki opadały z wolna na zziębniętą
ziemię, która wchłaniała je zachłannie, błagając o więcej, więcej, więcej…
I chłopiec znowu biegł po tych
polach, lecz już bez uśmiechu na ustach, bez wesołej piosenki w głowie, bez
wołania na obiad w uszach. Biegł bez kwiatów w dłoni, bez sukienki siostry
majaczącej przed nim. Biegł, nie oglądając się za siebie, nie patrząc na łąki
pokryte starym sprzętem, eksplozyjnymi kraterami. Nie patrząc na pola
obrośnięte rozkładającymi się zwłokami niczym rozkwitającymi na wiosnę
kwiatami. Nie ten widok chciał zapamiętać, nie to wspomnienie chciał uchować.
Bose stopy zapadały się w przesiąkniętej krwią
ziemi. Chłopiec wsłuchiwał się w nieme błagania żołnierzy, wyłapywał ich
pojedyncze łzy wylane za śmierć nagle zmarłego towarzysza, przyjmował ofiary
złożone z rodzinnych pamiątek, listów wymienianych z ukochanymi kobietami czy
zegarków – bezlitosnych miarek czasu –
które zatrzymywały się, gdy już nie było nikogo, kto by je nakręcił. Ciemne
grudki utykały mu pomiędzy palcami. Wiatr rozwiewał płowe włosy. Stalowe oczy
wpatrywały się nadal w jeden punkt – miejsce, w które zmierzał. Znajome ręce
wyciągnęły się ku niemu, a on przylgnął do ciała brata, nie bojąc się już
okazać uczuć, zmartwień i łez.
Upadli na kolana, nie wypuszczając się z objęć.
Żaden z nich nie potrzebował słów. Nie potrzebowali się przepraszać. Wspólnie
jednak kierowali błagania o wybaczenie do rodziców – obaj złamali daną im
obietnicę, obaj zmierzali teraz drogą w nieznane, ku Bogu, ku lepszemu światu,
ku pustce i otępieniu, która da im błogosławione zapomnienie.
Wstali. Chłopiec nie wstydził się trzymać starszego
brata za rękę. Znowu byli dziećmi, które niegdyś biegały po tych polach, kryły
się w wysokich trawach, zdzierały kolana i łokcie. Szli ku światłu. Za sobą
pozostawiali świat bólu, cierpienia, ognia. Świat zły, w którym mieli swój
udział. Czułymi uśmiechami żegnał ich świat ukochany, rodzinny, wierny. Świat
dobry, za który pragnęli walczyć, który pragnęli stworzyć.
Chłopiec odwrócił się po raz ostatni, wyłapując
spojrzenie intensywnie niebieskich oczu, które wypatrywały go tęsknie w pustce
pomiędzy frontami. Uśmiechnął się smutno, posyłając przyjacielowi ostatnie
żelazne porcje wiary i nadziei, których okrucieństwo nie zdołało zniszczyć.
Swoje ciało pozostawił w porzuconych okopach, swoje siły na ziemi obfitującej w
zgniłe kwiaty śmierci – ciała ludzi ginących za sprawę, której nie rozumieli.
Chłopiec zrobił ostatni krok. Przystanął, rozejrzał
się, a potem zniknął. Zniknął ze świata, pozostawiając za sobą tylko
wspomnienia.
Coraz więcej zagubionych ludzi spacerowało po ziemi
niczyjej, huk karabinów maszynowych zagłuszał ich bezładny pochód, a białe
chmury gazu zasłaniały ich rozwiane sylwetki. Niebieskie oczy wpatrywały się w
tę paradę, szukając jednej osoby. Nie dostrzegłszy jej, zrozumiał, że ona
poszła już dalej. Został porzucony. W głębi serca jednak cieszył się, że
chłopiec nie będzie już musiał doświadczać okrucieństwa tego świata.
Po chwili jasne światło rozświetliło szarość, tłum
wspomnień zniknął, a on pozostał sam. Sam na ziemi niczyjej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz