30 marzec 1943
„Lecz zaklinam,
niech żywi nie tracą nadziei
A kiedy trzeba
na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie
przez Boga rzucane na szaniec…”
2 kwietnia 1943
Podczas wojny
śmierć zbiera największe żniwo. Parę dni temu zabrała nam ich obu. Do końca
walczyli, ze wszystkich sił starali się uśmiechać, byle tylko przezwyciężyć ból
i cierpienie. Obaj w ostatnich dniach byli szczęśliwi.
Wczoraj staliśmy
nad świeżo przysypanymi grobami. W ciszy, w tajemnicy modliliśmy się nad ich na
zawsze zamkniętymi oczami. Jeden zginął jak żołnierz – w walce z wrogiem. Drugi
został skatowany. Potraktowano go jak psa, a nie jak człowieka, nie jak
bohatera, którym dla nas był.
Tą pierwszą
śmierć potrafię zaakceptować, z tą drugą już nie mogę się pogodzić.
Spędziłem z
Rudym ostatnie dni. Leżałem obok niego, słuchałem jego z trudem wypowiadanych
słów. Ścierałem mu pot z twarzy, trzymałem go za rękę. Cieszyłem się, że żyje.
Miałem nadzieję, że wyzdrowieje. Moje złudzenia jednak szybko zostały rozwiane
przez rzeczywistość. Jego stan się pogarszał. Widzieliśmy to wszyscy, on to
widział. Nikt o tym nie chciał mówić. Po co jeszcze bardziej rozcinać i tak
otwarte rany?
Cierpiał i nie
ukrywał tego przede mną. Swobodnie mówił, co go boli. Zdawał sobie sprawę, że
potrzebuje pomocy, jednak nie wymagał więcej niż potrzeba. Kiedy trochę jego
samopoczucie się normowało, uśmiechał się, rozmawiał, żartował. Mówił o
rzeczach przyziemnych, prostych. O gotowaniu, tańcu, książkach. Mówił również o
przyszłości, jakby i on miał mieć w niej swój udział. Mówił o zwycięstwie,
o spokojnym życiu po wojnie. Sam zaczynałem wierzyć w jego słowa. Sam
pragnąłem doświadczyć jego wizji.
Kiedy odchodził,
nie widziałem tego. Widok zasłoniły mi łzy, które starałem się powstrzymywać ze
względu na niego. On nie płakał. Czułem jednak ulatujące z niego życie. Czułem,
bo cały czas trzymał mnie za rękę, a jego uścisk słabł z każdą sekundą. Odszedł
z uśmiechem na ustach – ostatnia piękna rzecz, którą zrobił dla swojego świata.
Patrząc na jego rodziców, czułem uścisk w krtani. Tak bardzo chciałem pójść w
ich ślady, rozpłakać się tu i teraz. Zrobiłem to jednak dopiero, gdy wyszli.
Dopiero wtedy poczułem, że nie muszę już dłużej być tym, który ma być silny. W
tej chwili po prostu chciałem być silny, a bycie silnym przy nim oznaczało
ukazanie swoich uczuć w takiej formie, jakie były naprawdę. Płakałem. Śmiałem
się. Płakałem i śmiałem się równocześnie, nie potrafiąc nad tym zapanować.
Nie było go już. Odszedł, a ja zostałem.
Gdy już
wszystkie łzy opuściły moje oczy, a gardło wyschło od histerycznego śmiechu,
wstałem, oparłem dłonie o materac, na którym leżał i po prostu pocałowałem go w
czoło, żegnając się. Może niedługo do niego dołączę, może nastąpi to znacznie
później. Nie wiem. Śmierć chodzi własnymi ścieżkami. Ja tymczasem mam misję do
wypełnienia, a moja walka nadal trwa, tak samo jak walka wielu innych ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz