środa, 31 października 2018

Vor í Vaglaskógi


            Widzisz jak tańczą? Chłopak i dziewczyna nad lśniącym w słońcu strumieniem. Oboje podobni, oboje złotowłosi. W ich oczach odbija się czyste niebo. Wiatr szumi pomiędzy ich palcami, jasnymi ubraniami i wierzbowymi witkami, które kołyszą się nisko nad wodą. Bose stopy nasiąkają rosą. Bulgot wody wypływającej ze źródła komponuje się z ich wspólnym śmiechem.
            Kamienie nagrzewają się w słońcu, gdy na nich siedzimy. Woda przyjemnie pieści zmęczone wędrówką nogi. Chłopak i dziewczyna w oddali zrywają borówki. Oblizują kusząco palce z soku, gdy przez nieuwagę zgniotą owoc. Patrzą wtedy w naszą stronę. Raz jedno, potem drugie. Widzą czego obaj pragniemy, o czym myślimy skuleni nocą w niewielkim namiocie.
            Kryjemy się wspólnie w cieniu. Obserwujemy w ciszy. Planujemy. Gorycz czerwonych jagód wypełnia nasze usta, chłodna woda ze strumienia panuje nad naszym pożądaniem. Śnimy na jawie. Chłopak przeczesuje szczupłymi palcami długie loki dziewczyny. Dziewczyna splata wianek z białych kwiatków i zakłada go na głowę chłopca. Uśmiechają się. Spoglądają spod rzęs jasnych niczym pajęcza nić. Rozchylają zaczerwienione od soku wargi. Światło przechodzi przez ich zwiewne koszule. Anioły zstąpiły na ziemię i kuszą. Wierzby zaś szumią w cichej orkiestrze, a dyrygentem jest wiatr.
            Światło wieczoru puszcza oko pragnieniu. Źródlana woda zmienia swą barwę wśród ludzkich żądz. Między twoimi palcami tkwi róża, przyjacielu. Wiesz co z nią zrobić? Natrzyj policzki dziewczyny, chłopaka. Drugie zostaw mi. Niech słodka woń róż ich opatuli. Niech zaznają spokoju w gaju Vagla.

piątek, 26 października 2018

Way Down We Go


       Ojcze, powiedz mi, czy dostajemy to na co zasłużyliśmy?
      Czy nasze czyny, plany i przeszłość, marzenia, potrzeby czy obowiązki, wpływają na to, jak nas postrzegasz? Czy swoją obojętnością zapracowaliśmy na twoją nienawiść?
      Spadamy, spadamy wszyscy. Każdy po kolei, każdy z nas - ludzi. Zazdroszczę tym, którzy się ostali. To znaczy, że mieli odwagę się sprzeciwić. To znaczy, że mieli odwagę wyjść z tłumu i wyróżnić się na naszym tle. To znaczy, że byli, są i będą szczęśliwsi niż my. Zazdroszczę im, chciałbym być wśród nich, ale wiem, że to nigdy się nie stanie. Za bardzo wrosłem w mą codzienność. Za bardzo zżyłem się ze wspomnieniami i wizją monotonnej przyszłości. Za dużo straciłem, by mieć odwagę poświęcić jeszcze więcej.
          Ojcze, powiedz mi, czy nadejdzie ten czas?
       Czy nadejdzie czas, że nie będę musiał się już kryć? Czy nadejdzie czas, że nie będę bał się zrobić tego jednego kroku, że nie będę się bał powędrować w dół, mijając z zawrotną prędkością okna zupełnie obcych ludzi?
       Wiem, że w mieście nie widać gwiazd. Zawsze to wiedziałem, ale mimo to kiedyś próbowałem ich szukać. Patrzyłem w oczy mijanych ludzi, ale widziałem cienie. Każdy, choćby najmniejszy blask przygasał, znikał, a dzieci dorastały, wciśnięte w obce przekonania, obce nauki, obcą wiedzę. Nie pozostawała żadna gwiazda, a wszystko mieszało się w szarą masę, podążającą w tę i z powrotem. Nie ma jednostek, są tylko ludzie - ludzie jako jedna maszyna, a nie pojedyncze, oddychające organizmy.
       Wiem, że w mieście nie widać gwiazd. Siedzę jednak na parapecie i patrzę w górę, patrzę w szare sklepienie, szukając blasku innego niż światła z okien wieżowców czy reflektory helikopterów. Szukam blasku innego świata, szukam znaku od ciebie, ojcze. Szukam znaku, że czekasz, a ja mogę przyjść na kolanach, czołgając się po własnej dumie i strachu. Moją porażkę przyniosę ci w ustach i złożę u stóp, tylko proszę, odpowiedz mi. Przyjmij mnie, nie pozwalając zatonąć w ciemności.
       Bo wszyscy spadamy.
       Przemierzamy drogę w dół.



poniedziałek, 22 października 2018

Hit lata dla pań 50+ || wiersz z odzysku


Psycholog z warszawy radzi
Paniom 50+
Stań przed lustrem
Nie wyglądasz idealnie
Emerytura zostanie zwiększona
Na okres wychowania kobiety wziętej do niewoli
50+
ZUS żąda sił zbrojnych
W tęczówce oka pospolity minerał
zalecane
Rutyna, impreza hobbystów, ukryte klejnoty
Mleczny kubański wyrób – w kosmosie
Emigracja sezonowa dla pań 50+
Przed wojną i tuż po niej
Zgniatać tylko czas możemy
By sekundy popite mlekiem dzieciństwa
dobrze się połączyły
a szkoda
które kobiety…
co zrobić…
Komu  urzędu…
Jakie okresy…
(krwawe)
Dokumenty urodzone
Dzieci wyprzedane
Sukienka kąpielowa
Wałeczki, pajączki, cellulitis
Niszczy miny morskie
Nasza polska specjalność
Panie 50+

środa, 10 października 2018

Słowa || Wesper || Szóstka Wron


   Chłodne powietrze wdzierało się do wnętrza domu Van Ecka przez nieszczelne okna, ale nikt się tym na razie nie przejmował. Siedzieli na kanapie przy kominku. Ogień trzaskał wesoło, idealnie komponując się z miękkim barytonem jednego z chłopaków. Słowa, choć niezbyt romantyczne, płynęły przez pokój, tworząc przyjemną atmosferę. Pewnie to przez zmęczenie, pomyślał Wylan, kładąc policzek na ramieniu Jespera. Jesper umilkł i spojrzał na niego. Na szczęście Wylan miał przymknięte oczy, więc nie dostrzegł rozczulenia malującego się na twarzy przyjaciela.
  – Możemy skończyć na dzisiaj – zaproponował, odgarniając z twarzy kupczyka zbłąkane loczki. – Wyglądasz na zmęczonego.
  Wylan mruknął cicho, a na jego twarzy pojawił się subtelny uśmiech.
  – Nie, czytaj dalej.
  Jesper przewrócił oczami. Słowa znowu wypełniły powietrze pomiędzy nimi.  Dokumenty, kontrakty, listy, oficjalne prośby o sfinansowanie czegoś lub współpracę. Papiery będące jego dziedzictwem, dziedzictwem Van Ecka. Imperium ojca rozrastało się w jego rękach. To była zemsta i nagroda. To było błogosławieństwo i kara. Wylan musiał to udźwignąć. Musiał znieść ciężar słów, który spadł na jego barki. Słów, które przed jego oczami zmieniały się w rzekę czarnych znaczków. Tylko w czyichś ustach nabierały kształtów. Tylko wtedy zaczynały mieć sens.
  – Gdyby nie ty, dawno by mnie przygniotły – mruknął senne, muskając nosem szyję Jespera. Chłopak drgnął.
  – Na Ghezena, musisz być naprawdę zmęczony – jęknął. Wylan roześmiał się cicho.
  – Czytaj dalej.
  – Powinieneś się położyć.
  – Spokojnie, wszystko zapamiętam.
  – Nie wątpię.
  Zawsze zapamiętywał. To nie był problem, gdy Jesper mu czytał. Ogień płonął, głos przedzierał się przez jego umysł, docierając do różnych zmysłów. Koił, usypiał, a jednocześnie pobudzał. Mógłby go słuchać w nieskończoność, nie ważne o czym mówił. Było to całkiem praktyczne, bo jeśli Jesper nie czytał, to w większość przypadków gadał głupoty. Lub flirtował. Z każdym.
  Wylan dmuchnął gniewnie w czuły skrawek skóry, który znajdował się tuż pod szczęką Jespera. Lubił to miejsce, bo zawsze było w jego zasięgu, gdy tak siedzieli. Jesper umilkł. W pomieszczeniu znów zabrakło słów. Wiatr hulał na zewnątrz, świszcząc cicho. Drewno w kominku nieco się osunęło, a iskry poleciały na różne strony. Senność odeszła pod wpływem zazdrosnych myśli. Musnął wargami zakrzywienie jego szczęki. Podobało mu się to jak ciemna skóra skrzy się w blasku ognia.
  Jesper odchrząknął. Palce zacisnął na trzymanych papierach.
  – Wylanie, tymi papierami możemy zająć się jutro – zaproponował. Długie siedzenie w miejscu dawało mu się we znaki. Co prawda, gdy tak siedział przy Wylanie i mu czytał, tracił poczucie czasu, ale gdy przyjaciel wyskakiwał nagle z czymś takim, ciężko było nad sobą zapanować.
  Wylan pokręcił głową.
  – Nie, Jes, czytaj dalej.
  To nie była prośba, a rozkaz. Choć zdrobnienie jego imienia wypowiedziane zostało ze znajomą słodyczą, w całej tej wypowiedzi wybrzmiewało coś groźnego. Jesper stwierdził, że taki grzeczny kupczyk jak Wylan Van Eck nie powinien spędzać czasu z szumowiną pokroju Kaza Brekkera.
  Chociaż nie mógł zaprzeczyć przed samym sobą, że to mu się w pewien sposób podobało.
  Palce Wylana wsunęły się pod koszulę Jespera. Sunęły po skórze nad jego paskiem. Usta nadal błądziły po szyi i szczęce. Obsypywał wrażliwą skórę drobnymi, subtelnymi pocałunkami. Słowa stały się drżące, ale nadal pewne. Jesper nie chciał przegrać, choć wiedział, że tym razem będzie zmuszony przeczytać wszystko jeszcze raz następnego dnia. Nie ma szans, żeby Wylan to zapamiętał. Nie kiedy był w takim stanie. Kupiecki bełkot całkowicie tracił sens, gdy tylko opuszczał jego gardło. Na ten moment treść dokumentu przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
  – Co tym razem zrobiłem nie tak? – spytał, rezygnując z dalszego czytania. To nie miało sensu. Nie w tej sytuacji. Wylan nie odpowiedział. Zassał się na swoim ulubionym miejscu na szyi przyjaciela, pozostawiają zaczerwieniony ślad. Jego dłonie już znacznie odważniej badały brzuch Jespera, któremu coraz trudniej się oddychało. Naprawdę nie znosił takich chwil – chwil, kiedy Wylan karał go w ten sposób, a on czuł się winny, choć nawet nie wiedział za co to wszystko. Bał się poruszyć. Bał się odwdzięczyć Wylanowi, choć aż go nosiło. Siedziało w nim zdecydowanie za dużo energii, której nie dało się spożytkować, spędzając parę godzin na kanapie.
  Chociaż właściwie wiedział, o co Wylan mógł być zły. Chodziło o tego krupiera, był tego pewien. Tylko jak wyjaśnić, że wykonywał robotę dla Kaza? Nie da rady.
  Fala ciepła zalewała go za każdym razem, gdy palce, usta Wylana stykały się z jego skórą.
  – Jes – szepnął Wylan. Jedno słowo, a sprawiło, że wszelkie blokady, które siedziały jeszcze w Jesperze, po prostu pękły.
  – Jasna cholera – mruknął, po czym odwrócił się, chwycił w dłonie twarz Wylana i wbił się w jego rozkosznie rozchylone wargi. Wylan odwzajemnił pocałunek, jednak gdy poczuł język Jespera pomiędzy zębami, zacisnął je delikatnie. Chwycił przyjaciela mocno za nadgarstki, gdy ten cofnął się zdezorientowany.
  – Ugryzłeś mnie – jęknął Jesper. Naprawdę w tej chwili nie rozumiał Wylana. Chłopak wysyłał mu sprzeczne sygnały.
  – Nie pozwoliłem ci się pocałować – powiedział spokojnie, patrząc mu głęboko w oczy. Uniósł się na kolanach, przez co odrobinę górował nad siedzącym Jesperem. Przerzucił prawą nogę przez uda strzelca. Wbijał się paznokciami w jego nadgarstki, ale Jesper nie protestował, zafascynowany tym, co się właśnie dzieje. Wylan pokierował jego dłonie na swoje biodra.
  – Siedź spokojnie – poinstruował go. Patrzył mu przy tym cały czas w oczy. Jesper uwielbiał to jego spojrzenie. Niebieskie tęczówki i rudawe loczki nadawały mu wygląd niewiniątka, ale już nie raz się przekonał, że to tylko pozory. W tych oczach nieraz błyszczała rządza mordu, ekscytacja, gdy kolejna skonstruowana przez niego bomba zadziałała i pożądanie.
  Wzrok Wylana zsunął się na idealnie wykrojone usta Jespera. Już od pierwszego spotkania rzuciły mu się w oczy. Od tamtej pory zawsze w głębi duszy marzył, aby móc je całować. Nachylił się przygryzł znacząco dolną wargę przyjaciela. Jesper zacisnął mocniej dłonie na szczupłych biodrach. Wylan go prowokował, a jednocześnie kazał żeby nie wychodził z żadną inicjatywą. To była istna tortura czekać, aż kupczyk przejdzie do rzeczy.
  Wylan się z nim drażnił. Skubał jego usta delikatnie, aby po chwili przygryźć je mocniej. Całował go czule, by potem zmusić go do ognistego pocałunku, który jednak szybko przerywał z szatańskim uśmiechem.
  – Wylan, ty mała cholero – sapnął Jesper. Przyciągnął ciało Wylana bliżej. Przesunął dłonią po jego kręgosłupie. Wiedział jak to działa na chłopaka. Wylan wzdrygnął się. Jesper zaczynał tracić cierpliwość. Obaj uśmiechnęli się delikatnie bardziej do siebie niż partnera. Impuls porozumienia.
  Ich usta zderzyły się ze sobą desperacko. Wylan pociągnął Jespera za włosy, wsuwając język pomiędzy jego wargi. Jesper musiał przyznać, że lubił takiego Wylana. Grzeczny kotek, kupiecki synalek pokazywał pazurki.
  Ich pocałunki zawsze w pewien sposób przypominały walkę. Walkę o uwagę, walkę o odrobinę czułości, walkę o dominację. Tyle że w tych bitwach nie było wygranych. Były tylko ofiary i byli nimi oni sami. Ulegali sobie nawzajem, dawali się pojmać, zniewolić. Zabijali w sobie czujność, ranili ostrożność. Pragnęli. Ciężko było to zobaczyć w samym sobie, ale podsycanie cudzego płomienia szło im nadzwyczaj łatwo. Zwłaszcza jeśli tym płomieniem był któryś z nich.
  Nigdy nie potrzebowali słów, aby wyrazić, co do siebie czują. Nie musieli mówić ani pisać tego wprost. Wystarczyło, że byli dla siebie. Ich docinki wyznawały miłość, krzyki mówiły: „zależy mi na tobie, nie wychodź”.
  Wylan syknął cicho, gdy zręczne palce Jespera rozpięły skórzany pasek u jego spodni. Odsunął się od zdezorientowanego przyjaciela. Obaj oddychali z trudem, byli zarumienieni i rozpaleni. Bliska obecność kominka nie ułatwiała sprawy.
  – Widziałeś ten nowy obraz w mojej sypialni? – szepnął kupczyk, przygryzając znacząco wargę. Jesper roześmiał się cicho, co zabrzmiało tym razem nieco piskliwie. Naprawdę już ledwo wytrzymywał.
  – Jeszcze nie, ale nie wiem czy warto. Kaz pewnie szybko go zwinie.
  Wylan objął Jespera za szyję i przyciągnął do szybkiego pocałunku.
  – Oby nie zrobił tego tej nocy – wychrypiał, patrząc przyjacielowi w oczy. Oczarowany Jesper tylko kiwnął głową.
  Słowa zostały porozrzucane na kanapie i drogim dywanie. Czarne literki, symbole i cyfry lśniły w świetle ogniska, a wiatr hulał za oknem, zagłuszając dźwięki nocy. Nikt aż do rana nie będzie przejmował się porzuconymi dokumentami.

piątek, 5 października 2018

Gofry || Ninej || Szóstka Wron


            Siedziały w małej kawiarence. Gofry były jeszcze ciepłe, a ich błogi zapach wynagradzał wszystko. Bita śmietana skapnęła jednej na dekolt, więc zebrała ją palcem i zlizała, śmiejąc się ze zdezorientowanej miny przyjaciółki.
            – Wiedziałaś jak zrobić mi przyjemność – powiedziała Nina, uśmiechając się szeroko.
            – Obiecałam ci – wyjaśniła Inej, po czym wyciągnęła rękę i rękawem starła pozostałości po sosie truskawkowym z policzka dziewczyny.
            – Przynajmniej twoje poczucie obowiązku nadal jest na miejscu. – Nina wgryzła się w swojego gofra. Rozkoszowała się słodkim smakiem i przyjemnym ciepłem. Inej przypatrywała jej się zadowolona. Syrop skapywał jej po palcach na drewniany stół.
            Szkoda, że był to tylko sen.

środa, 3 października 2018

Kwiaty na spódnicy

        Pamiętałam kwiaty, które wręcz rozkwitały na twojej spódnicy. Zdawały się rosnąć, pęcznieć, nabierać kolorów. Piękniały w oczach, choć już dawno zostały zerwane na wianek lub bukiet. To zawsze zadziwiało, nie potrafiłam przestać o tym myśleć. To mnie fascynowało. Ty mnie fascynowałaś. Przy tobie cały świat nagle przestawał być szary i ponury. Przy tobie czułam się zdrowsza, mądrzejsza, po prostu piękniejsza. 
         Jak to działa, powiesz mi kiedyś? Jak ty to robiłaś? 
        Twoja spódnica furkotała wokół ciebie, gdy się obracałaś. Wyciągałaś ręce na boki, sięgałaś po mnie, bym i ja dołączyła do twojego tańca. Zawsze dołączałam, choć nigdy nie kończyło się to dla mnie dobrze. Ale ty byłaś obok, więc co złego mogło się stać? Trzymałaś mnie mocno za ręce. Czasem przyciągałaś bliżej, a ja mogłam cieszyć się twoim ciepłem, twoją siłą. Śmiałaś się, a ja wraz z tobą, choć ból kuł mnie w pierś. Biegłyśmy, obracałyśmy się, tańczyłyśmy. Żadna muzyka nie grała. Nawet ptaki i świerszcze milkły, by posłuchać twojego śmiechu – nieco ochrypłego, pachnącego tytoniem, ale nadal pięknego.
        Potem, gdy ja kuliłam się od kaszlu, który ranił mi płuca, ty pochylałaś się nade mną z troską, cierpliwością i szeptałaś uspokajająco. Chciałaś bym była silna. Ja też tego chciałam. Przy tobie mogłam to zrobić, więc nie pozwalałam traktować się jak porcelana. Wszyscy ze mną tak postępowali. Uszczęśliwiałaś mnie tym, że ty tak nie robiłaś, choć widziałam w twoich oczach strach, za każdym razem, gdy zaczynało mi brakować tchu, a każdy świszczący oddech utykał mi w piersi.
Ale wiesz co? Dzięki tobie moje ataki stały się rzadsze.
        Żadna z nas nie potrafiła śpiewać, co wiedzieli wszyscy. Tylko ty nie wiedziałaś, a ja cię nie uświadamiałam, bo uwielbiałam jak to robiłaś – głośno, bez strachu czy wstydu. Dołączałam do ciebie, lecz mój głos brzmiał słabo przy twoim, który przebiłby się nawet przez bitewny bajzel i szał. Ogień płonął w twoich oczach i odbijał się w moich. Struny gitary brzdąkały nieporadnie pod moimi palcami, a drewno pękało w żarze. Świat ogarniała ciemność i chłód, a my siedziałyśmy w cieple, w świetle. Czasem myślałam, że to nie przez ogień, a przez ciebie. Przez ciebie i twój głos – silny, podnoszący na duchu, pewny.
        Przydał się, prawda?
        Szkoda tylko, że potem już nie śpiewałaś.
       Miałaś piękne spódnice, sukienki i lekkie, zwiewne koszule. Ubierałaś się kobieco, delikatnie, ale odważnie. Zawsze ci tego zazdrościłam, ja nie mogłam chodzić w przewiewnych ubraniach. Sądzę, że każda z nas swoim stylem chciała zamaskować to, czego w pewien sposób się wstydziłyśmy. Ja chciałam być silna – kryłam swą słabość i kruchość pod męskimi bluzami. Ty chciałaś być kobieca – chowałaś swoją siłę i charakter pod kwiatami, lekkimi materiałami. Udawało ci się. Widziałam w tobie kobietę. Silną, niezależną, waleczną, równą mężczyźnie, ale nadal kobietę. Nie wiem, dlaczego ty tak źle się z tym czułaś – z tym, że zatraciłaś delikatność, grzeczność, naturalną kobiecość. Może faktycznie tego w tobie nie było, ale dla mnie byłaś wzorem. Chciałam stać się taką kobietą jak ty.
         Nie widziałam w tobie osoby niebezpiecznej, choć może powinnam?
         Pewnego dnia wszystkie twoje ubrania wylądowały u mnie na podłodze. Ty stałaś w spodniach i kurtce podobnej do tej, którą mój ojciec dawno wyrzucił na strych. Nie patrzyłaś mi w oczy, ale ja je widziałam. Przerażały mnie. Płonął w nich ogień, kuto rozżarzone żelazo. Oczy wojownika. Oczy wojowniczki.
        – Idziesz? – spytałam jedynie. Kiwnęłaś głową, a ja mogłam już tylko patrzeć, jak znika z ciebie to, co chciałaś najbardziej zachować. Chociaż nie. To nie znikało, nie kruszyło się, nie rozpadało. Ty po prostu starałaś się to ukryć jak najgłębiej, aby nie wypłynęło w najmniej oczekiwanym momencie. Odsuwałaś mnie od siebie, a ja starałam się zamaskować ból. Wiedziałam, że robisz to dla nas obu. Nie komentowałam tego. Nie miałam siły. Chciałam tylko, żebyś wróciła. Ty jednak nie złożyłaś żadnej obietnicy.
        Rano na parapecie znalazłam podwiędłą stokrotkę. Ułożyłam ją na stercie twoich ubrań, ale nie rozkwitła. Były już zimne, a ich zdradliwa struktura zapomniała o dotyku twojej gorącej skóry.
Stokrotka zniknęła pomiędzy kartami starego śpiewnika, który kiedyś od ciebie dostałam.
W pierwszym tygodniu po twoim zniknięciu przeżyłam trzy ataki. Nie potrafiłam znieść myśli, że teraz twoich ubrań nie zdobiły kwiaty, a krew.
        Śniłam o tym cały czas. Spędzałaś dnie z mężczyznami oraz nielicznymi kobietami podobnymi tobie. Przesiąkłaś zapachem solonej wody, wilgotnej ziemi i metalu. Potrafiłaś biec bez wytchnienia cały dzień, ale kazano ci siedzieć w jednym miejscu. Wciśnięto cię pomiędzy obcych ludzi, którzy stawali się z dnia na dzień bliżsi niż ktokolwiek inny. Razem dzieliliście łoże śmierci. Patrzyłaś jak znika błysk w oku blondyna po twojej prawej, próbowałaś tamować morze krwi starymi, wilgotnymi szmatkami. Trzymałaś broń, przed którą twoja kobiecość się wzbraniała, uciekała, kryła się jeszcze bardziej w głębi ciebie. I strzelałaś. Jak maszyna. Nie zastanawiałaś się już, czy trafiona przez ciebie istota myślała, kochała, marzyła. Nie głowiłaś się nad jej bliskimi, którzy ją opłaczą, pochowają. W pewnym momencie przestałaś nawet myśleć o sobie samej. Po prostu się zatraciłaś, a ja budziłam się z płaczem, bo wiedziałam, że już nigdy nie będziesz taka jak dawnej. Nie ważne, co cię spotka.
        Nie liczyłam, ile to trwało. Byłam wycieńczona, wykruszona. Pomarańczowy wazon, który od zawsze stał w moim pokoju, upadł na podłogę i rozbił się w drobny mak. Woda dawno wsiąkła w kąt, który pokryła pleśń. Kwiaty gniły na podłodze, bo nie miałam siły ich pozbierać. Przychodzili, aby pomóc mi wziąć leki, ale zawsze kazałam im tylko stać i patrzeć. Nie chciałam pomocy. Nie potrzebowałam jej.
        Matka prosiła, bym się poddała, bym przestała się męczyć, przestała walczyć. Ale jeśli ja bym to zrobiła, ty byś to wyczuła, prawda? Czy również byś się wtedy poddała? Pragnę mieć nadzieję, że nie. Twoja siła przetrzymałaby nawet mnie.
        Wysuszona stokrotka zmieniła się w pył i wysypała mi się na pościel, gdy otworzyłam pewnego dnia śpiewnik. Potem nie mogłam przestać płakać.
        Dlaczego nie obiecałaś? Czy zapomniałaś jak wiele znaczą dla mnie twoje słowa, twój głos?
       Zawsze zapewniałaś mnie, że będzie dobrze. Mówiłaś: „dasz radę!”. Ja zaś dźwigałam te słowa jak tarczę, jak zbroję. To ty nałożyłaś mi za ciężki hełm na jasne włosy i kazałaś przeć do przodu. Robiłam to, bo jako jedyna dałaś mi nadzieję, że mam szansę. Robiłam to, bo tego chciałam – chciałam walczyć, ale dotąd nikt nie dał mi takiej możliwości. Robiłam to, bo ty też to robiłaś – szłaś na przód. Zawsze przede mną, bym mogła cię gonić, ale wiedziałam, że w razie czego, chroniłaś też moje plecy.
      Paliłaś papierosa pod szpitalem, gdy po raz pierwszy cię zobaczyłam. Ubłoconym butem opierałaś się o białą ścianę, uważnym wzrokiem rozglądałaś się wokół. Miałaś kwiecistą spódnicę, która sięgałaby ci do kostek, gdybyś jej specjalnie nie podwijała – tak jakbyś w każdej chwili miała dokądś biec. Wolontariuszka? Pielęgniarka? Nie. Żołnierz. Nigdy mi nie powiedziałaś, co tam wtedy robiłaś. Wielu rzeczy nie wyjawiłaś. Ja jednak pamiętałam wyraz twojej twarzy. Stałaś cała napięta, choć pozornie twoja poza wyrażała spokój. Modliłaś się, byłam tego pewna. O kogo? Do kogo? Dlaczego? Tego nie mogłam wiedzieć. Nigdy w takim stopniu nie dałaś mi dostępu do swojej głowy.
Mimo tych wszystkich tajemnic, kochałam cię. Jak matkę. Jak siostrę. Jak przyjaciółkę. Jak kogoś, kto mógłby być moim całym światem. A może już nim był?
        Uratowałaś mnie wiele razy, ale ten pierwszy był najważniejszy, bo sprawił, że dołączyłaś do mojego życia na stałe. Wtedy spotkałam cię drugi raz – dla ciebie pierwszy. Pewnie gdyby nie moja choroba, nigdy bym cię nie zatrzymała przy sobie. Ba, pewnie nawet nie miałabym odwagi się do ciebie odezwać. Jednak wtedy, w autobusie, gdy poczułam zbliżający się atak, ujrzałam twoją osobę. Myślałam, że jesteś aniołem – aniołem obleczonym w kwiaty, z krwistą szminką na ustach, w wysokich obcasach i w wojskowej kurtce, która kontrastowała z całą twoją elegancją, a jednak pasowała tak samo, jak wianek na głowie. To do ciebie zwróciłam się po pomoc, choć bliżej stało wiele osób. Przecisnęłam się obok nich i pociągnęłam za spódnicę beżowej sukienki. Wystarczyło, że nasze spojrzenia się spotkały, a ty już wiedziałaś. Chwyciłaś mnie za ramię i na pierwszym przystanku wysiadłaś razem ze mną, choć każda z nas jechała zupełnie gdzie indziej. Pomogłaś mi, nie musiałam ci nic podpowiadać. Doskonale wiedziałaś, co zrobić. Zadzwoniłaś po mojego ojca, ale nie zostawiłaś mnie z nim samej. Pojechałaś z nami. Dopiero gdy żegnałaś mnie przed furtką, uśmiechnęłaś się. Szeroko. Miałaś szminkę rozmazaną na zębach. Powiedziałaś, że jeszcze mnie odwiedzisz. Potem leżąc już w łóżku, oczami wyobraźni widziałam jak się oddalasz. Szara nitka dymu unosiła się nad tobą, gdy wpatrywałaś się w błękitne niebo.
         Czy kiedy nie było cię przy mnie, też wpatrywałaś się tak często 
w niebo? Szukałaś czegoś? Czekałaś na kogoś? A może po prostu marzyłaś?
         Mam nadzieję, że o mnie też czasem myślałaś.
        Miesiąc przed twoim powrotem, mogłam ponownie wstać z łóżka o własnych siłach. Pozbyłam się pleśni z kąta, zrobiłam miejsce w szafie, uprałam twoje ubrania i ułożyłam je na jednej z moich półek. Potem padłam zmęczona na łóżko i spałam dwa dni. Codziennie chodziłam po kwiaty na łąkę. Sama. Nie chciałam niczyjego towarzystwa, tylko twojego. Zbierałam małe bukieciki polnych kwiatów. W domu przywiązywałam je nad oknem i czekałam aż uschną. Dużo szyłam, grałam – chciałam usprawnić palce. Często stawałam przed lustrem i mówiłam – wyraźnie, spokojnie, płynnie. Ścięłam włosy. Zasypiałam z twoją sukienką przyciśniętą do piersi. Oddychałam spokojnie i czysto po raz pierwszy w swoim życiu.
        Wszystko dlatego, że czułam… Czułam, że jak wrócisz, będziesz mnie potrzebować, tak jak ja potrzebowałam ciebie.
    Sny o krwi na kurtce nie zniknęły, stały się wyraźniejsze. Traktowałam je jednak jak błogosławieństwo. W każdym z nich żyłaś, ale w twoich oczach błyszczały łzy, których nikt inny prócz mnie nie widział.
      Te same łzy ujrzałam, gdy stanęłaś przed moimi drzwiami. Niby się uśmiechałaś, niby przywitałaś się z moją rodziną jak zwykle, ale coś w tobie sprawiło, że szybko zostawili nas same. Nikt nie pytał, co się wydarzyło. Wszyscy wiedzieli. Jeden koszmar się skończył.
         – Dobrze wyglądasz – zauważyłaś. To były jedyne słowa, jakie tego dnia do mnie powiedziałaś.
Potem wiele razy próbowałam. Ty jednak nigdy nie mówiłaś tego, co chciałam usłyszeć. Trzymałaś się ogólników, omijałaś trudne dla siebie tematy. A może myślałaś, że ich nie zniosę?
     Byłam jednak przy tobie. Widziałam twoje łzy, gdy przestawałaś mieć nad sobą kontrolę. Ściskałam cię mocno, gdy zasypiałaś mokra od własnego płaczu. Śmiałam się wraz z tobą, kiedy już powracałaś. Tańczyłam, wyciągając do ciebie ręce zapraszająco. Ty jednak tylko się uśmiechałaś, patrząc, jak pokracznie potykam się o swoje stopy. Nie tańczyłaś. Nie śpiewałaś. Czasem tylko wybuchałaś. Ostre szkło potrafiło wtedy przebić się przez moją skórę.
        Z dumą noszę siniaki zadane przez ciebie, bo oznaczają one, że walczę. I ty też. Nadal próbujesz się pozbierać. Nadal widzisz obrazy, którymi nie chcesz się ze mną podzielić. Ale kiedyś to zrobisz, jestem pewna. Kiedyś nadejdzie ten moment.
        – Za kim tęsknisz? – pytam, gdy leżymy na trawie, grzejąc się w słońcu. Przymykasz oczy. Cofasz się w przeszłość. Na twojej twarzy pojawia się uśmiech, którego się nie spodziewam.
           – Za siostrą. Byłaby w tym samym wieku, co ty.
         Nic więcej nie musisz mówić. Kładę głowę na twoim ramieniu, przyciskam nos do twojej szyi. Dotykasz mojego policzka. Ślad na nim już żółknie, ale nadal go widać. Lubię ci wmawiać, że to od mleczy, ale ty znasz prawdę. Po prostu nie chcesz się do niej przyznać sama przed sobą. Nie na tyle, by wziąć za to odpowiedzialność. Boję się o ciebie, choć staram się pomóc ze wszystkich sił.
         Kwiaty znowu zaczynają kwitnąć na twoich spódnicach, w twoich włosach, na naszych ustach. Blizny po szkle jednak nadal nie zniknęły z mojego uda. To nic. Będzie lepiej. Kiedyś z tego wyjdziesz.
        Obie w pewien sposób jesteśmy skruszone. Ja się taka urodziłam. Raz jest to intensywniejsze, raz słabsze, ale nigdy nie znika na stałe. Nadal boję się śmierci, nadal walczę o życie. Jednak pamiętaj, że to dzięki tobie moje ataki stały się rzadsze.
        Ciebie skruszył czas i to, co cię spotkało. Nie kruszyłaś się powoli, a zrywami. Odpadały od ciebie ważne części. One nigdy już nie wrócą na swoje miejsce. Walczysz, lecz nie boisz się śmierci. Czasami tracisz poczucie rzeczywistości. Nie widzisz, kto jest twoim prawdziwym wrogiem. Lękasz się, drżysz, płaczesz, a potem atakujesz. Pewnie nigdy nie będziesz już taka sama jak kiedyś. Jednak pewna część ciebie należy do mnie. Nie pozwolę, by gdzieś się zgubiła. Nie pozwolę by zniknęła. W razie czego oddam ci ją. Oddam ci wszystko, co mam.
          Wiesz co, słońce? Jutro będzie lepiej. Powtórzę ci to setki, tysiące razy. Będę ci to powtarzała, póki nie uwierzysz. Będę powtarzała to sobie, póki nie stanie się to rzeczywistością. Utrzymam tę myśl blisko siebie. Chwycę się jej, gdy będzie naprawdę źle.
       Liczę, że kiedyś otworzysz dla mnie swój umysł i dasz mi zrozumieć, dlaczego obie tyle cierpimy. Wiem, że chcesz się od tego uwolnić. Pomogę ci, tylko musisz mi dać szansę.
           Kwiaty kwitną na spódnicy. Krew wsiąka w kurtkę. Dym unosi się ku niebu. To się już pewnie nigdy nie zmieni. Te trzy prawdy na dobre utknęły w naszych głowach. Ale dobrze, niech zostaną. Pewnych rzeczy nie należy zapominać. Prawda?


wtorek, 25 września 2018

A więc pocałuj!


To się zaczęło niespodziewanie, a przynajmniej tak sobie wmawiałem, aby ukryć te wszystkie miesiące w tajemnicy przed światem i sobą.
Często po prostu rozmawialiśmy, ty nigdy nie potrafiłeś się zamknąć. Uwielbiałem to u ciebie, bo mogłem słuchać i słuchać, w nieskończoność. Nie ważne o czym: o rodzinie, o grach, o psie kuzyna brata wujka kolegi. Nieistotne. Byle móc cię słuchać. Teraz. Jutro. W nieskończoność.
Bywały jednak dni, że cierpiałeś. W twoich oczach gasł blask entuzjazmu, ty marniałeś, choć uśmiech nie opuścił swojego miejsca. Zdawałoby się, że jest wszystko dobrze, wszystko jak zwykle. Ja jednak zawsze widziałem i cierpiałem razem z tobą.
To był jeden z tych dni. Nie chciałeś mi powiedzieć, co się dzieje, a ja nie chciałem drążyć, bojąc się cię zranić. Zgadywać zaś nie potrafiłem. Ktoś jednak zrobił to za mnie.
Kiedy cię znalazłem siedziałeś na podłodze w łazience. Było już po lekcjach, ty miałeś potwornego sińca pod okiem. Okna były otwarte, a od środka pokrywał je szron. Nie wiem, co próbowałeś tym osiągnąć. Nie myślałem o tym. Nie chciałem. Bałem się.
– Co się stało? – spytałem, przysiadając obok. Zachowałem jednak pewną odległość. Były pewne granice, których nadal nie potrafiłem przekroczyć, choć Bóg mi świadkiem, jak często  o tym śniłem.
Pokręciłeś głową w odpowiedzi. Odpuściłem więc. Nie chciałeś mówić, akceptowałem to. Wstałem i podszedłem do umywalki, aby zmoczyć jeden koniec szalika, który nosiłem na szyi, zimną wodą. Podałem ci go, a ty przyłożyłeś ociekający materiał do oka.
– Nie chcesz iść do pielęgniarki? – Próbowałem. Próbowałem nawiązać z tobą kontakt. Ty jednak znowu pokręciłeś głową. Przymknąłem oczy. Nie otwierając ich, ponownie zadałem ci pytanie.
– Gdzie jeszcze cię uderzyli?
Jeśli próbował kogoś kryć, nie miał szans. Widać było jak na dłoni, że ktoś go pobił, a ja musiałem się tylko dowiedzie kto to był.
Wzruszyłeś ramionami. Nic nie powiedziałeś.
Kopnąłem w kaloryfer, o który się opierałeś. Spojrzałeś na mnie zaskoczony. Sam się sobie dziwiłem. Wziąłem głęboki wdech, aby się uspokoić. Podszedłem do okien i je zamknąłem. Oboje już drżeliśmy z zimna.
– Dlaczego nic nie mówisz? – Starałem się zachować spokój, ale słowa te zabrzmiały chłodniej niż szyby pokryte szronem.
Nie musiałeś odpowiadać. Ten jeden raz się domyśliłem: nie chciałeś żebym wiedział. Nie potrafiłem ci spojrzeć w oczy. Przecież zawsze mówiliśmy sobie wszystko! Czyż nie?!
– Kurwa – sapnąłem, zaciskając dłonie w pięści. – Po prostu powiedz kto! Dlaczego!
– Nie chcę żebyś się mną przejmował.
Odwróciłem się w twoją stronę. Zgromiłem cię wzrokiem. Ty patrzyłeś na mnie i chyba oboje próbowaliśmy się nawzajem spacyfikować.
– Za późno – syknąłem cicho. I wtedy ze mnie wypłynęło. Wszystko.
Bo z naszej dwójki to ty zawsze mówiłeś. Nasze rozmowy polegały na twoim monologu. Kiedyś jednak tama musiała runąć, a wraz z nią potok moich słów, które chowałem przed tobą przez ten cały czas. Potok słów i myśli, do których nie potrafiłem się przyznać.
Bo prawdy nie dało się ukrywać wiecznie.
Bo przeczuwałem.
Bo chciałem.
Bo twoje szczęście było moim marzeniem.
Bo nigdy nie chciałem widzieć twoich łez.
Bo wystarczył ten jeden moment sprzed wielu miesięcy.
Bo odkąd pierwszy raz zobaczyłem twój uśmiech, moje życie się zmieniło.
Bo kiedy po raz pierwszy chwyciłeś mnie za rękę, próbują dodać otuchy, odtrąciłem ją, bojąc się cię stracić, przez jakąś moją głupią reakcję.
Bo byłeś jedynym, na którym mi kiedykolwiek zależało.
Zaczerpnąłem głęboki wdech, próbując jeszcze coś sobie przypomnieć. Kolejny powód, by mieć prawo się o ciebie martwić. Wtedy jednak dostrzegłem twój uśmiech i jedną łzę spływającą po fiołkowym policzku. Cały gniew ze mnie uleciał.
– Co się dzieje? – Spanikowałem. Przyklęknąłem przy tobie. Pokręciłeś głową rozbawiony. Nie wiedziałem z czego się śmiejesz.
– Po prostu pomyślałem, jak mógłbym cię uciszyć.
Zmarszczyłem brwi.
– Jak?
Wyciągnąłeś rękę w moją stronę. Drżała. Przestraszyłem się, gdy dotknęła mojego policzka. Była chorobliwie zimna. Ile ty tutaj siedziałeś, nim cię znalazłem?
– Mógłbym cię pocałować. Wtedy na pewno być umilkł.
Wstrzymałem oddech, a wspomnienia wypartych marzeń wróciły do mnie. Jak widma przedarły się przez osłonę, za którą je trzymałem, zalewając mnie falą obrazów. Zacisnąłem dłoń na twoich zmarzniętych palcach. Nie myślałem. Nie potrafiłem. Jakbym pomyślał, po prostu bym się odsunął. Nie zrobiłem tego.
– A więc pocałuj – szepnąłem, nim zdrowy rozsądek zdążył do mnie powrócić.
A ty po prostu to zrobiłeś.
I żaden z nas nie miał pojęcia co dalej.


sobota, 15 września 2018

Płomień niebios

Malował zawsze anioły w płomieniach. Żarzyły się ich skrzydła, złote włosy, przenikliwe oczy. Od dziecka kochała te obrazy. Gdy tata zasypiał na starej kanapie, ona podchodziła do sztalug i drobnymi, chudymi palcami wodziła po wyschniętej farbie, wzrokiem pożerała rysy twarzy, kształty piór układających się w rozłożyste skrzydła. Wdychała zapach farby i wsłuchiwała się w trzask ognia w wiecznie rozpalonym kominku. Zamykała oczy i wyobrażała sobie, że anioły wychodzą z malowideł, a potem biorą ją pod swoją ochronę, tak jak to robiła niegdyś mama. Potem tata się budził. Krzyczał. Przeklinał. Czasem mówił za dużo. Czasem zamykał ją w szafie. Czasem po prostu odsuwał od obrazu i kazał iść do pokoju. To jednak nie było ważne. Anioły wrosły w jej umysł. Nawiedzały ją w snach, budziły ją swymi pieśniami. A ich oczy zawsze płonęły żywym ogniem. Ich dłonie zawsze odnajdywały jej bladą skórę. Ich usta zawsze się śmiały. A płomienie paliły ją od środka.
Anioły były jej przyjaciółmi, choć tata uważał inaczej. Uważał, że anioły to przekleństwo, że to one zabrały jej matkę, że to one zniszczyły mu karierę. Ona mu nie wierzyła. Anioły były zbyt piękne by wyrządzić tyle zła, a nawet jeśli, ojciec i matka widocznie sobie na to zasłużyli. Anioły były tylko wysłannikami karmy. Nie były mściwe. Kierowała nimi sprawiedliwość.
Dorastała wśród płonących aniołów, które nie czuły bólu ani smutku, więc sama przestała to odczuwać. Kroczyła powoli przez życie. Dnie zdawały się tylko nudnymi wizjami okrytymi mgłą, dopiero sny dawały jej oddech. Krew uderzała jej do piersi, umysł rozjaśniało światło, a palce odnajdywały to, za czym tęskniły. Spragnione przylegały do gładkiej skóry, miękkich piór, a ostre zęby kąsały jej ramiona, piersi, brzuch, uda. Budziła się ze śmiechem na ustach, a świat wokół znowu był pokryty mgłą, senny, szary. Ojciec witał ją w kuchni z markotną miną i pustymi oczami. Zdawał się być pożerany przez coś w środku. Patrzył na nią jak na ostatnią nadzieję i jednocześnie największą plagę. Ona tego nie widziała. Dla niej był człowiekiem chorym, zgubionym. Dla niego nie było nadziei. A gdy przestał malował anioły, równie dobrze mógł być martwy.
Anioły zniknęły z białych płócien. Zniknęły ze ścian, z naczyń, z mebli. Ich obraz w jej głowie bladł, malał, tracił majestat i wdzięk. Przestał być pięknem, a jedynie kreaturą umysłu, który próbowała przywrócić ideę, ale przywoływał jedynie nic nie wartą formę bez ducha. Anioły zniknęły z jej umysłu, rozpłynęły się po całym ciele, a potem wypłynęły z krwią, którą wypuszczała, myśląc, że w ten sposób je wypuści, że powrócą do niej znowu piękne, ognistookie, złotowłose, dumnoskrzydłe. One jednak zniknęły, ale pojawiło się coś innego. Szał.
Ojciec chudł, marniał, choroba pożerała go od środka, a rany pogłębiały się. Gdy w końcu zmarł, z jego nadgarstków zniknęły sznury. Jego ciało zostało uwolnione. Padło na ziemię. Twarz uderzyła o podłogę. Krwawe skrzydła rozrysowały się na beżowym dywanie, wieńcząc ojca jako ostatnie anielskie dzieło. I wtedy anioły ponownie się pojawiły. Otoczyły ją swymi skrzydłami, pióra wchodziły jej między żebra, w usta, w oczy, wbijały się w miednicę. Roześmiała się szczęśliwa. Przyjaciele powrócili. Teraz mogła ich powitać. Musiała to jednak zrobić właściwie. Musiała powitać anioły w płomieniach.