sobota, 15 września 2018

Płomień niebios

Malował zawsze anioły w płomieniach. Żarzyły się ich skrzydła, złote włosy, przenikliwe oczy. Od dziecka kochała te obrazy. Gdy tata zasypiał na starej kanapie, ona podchodziła do sztalug i drobnymi, chudymi palcami wodziła po wyschniętej farbie, wzrokiem pożerała rysy twarzy, kształty piór układających się w rozłożyste skrzydła. Wdychała zapach farby i wsłuchiwała się w trzask ognia w wiecznie rozpalonym kominku. Zamykała oczy i wyobrażała sobie, że anioły wychodzą z malowideł, a potem biorą ją pod swoją ochronę, tak jak to robiła niegdyś mama. Potem tata się budził. Krzyczał. Przeklinał. Czasem mówił za dużo. Czasem zamykał ją w szafie. Czasem po prostu odsuwał od obrazu i kazał iść do pokoju. To jednak nie było ważne. Anioły wrosły w jej umysł. Nawiedzały ją w snach, budziły ją swymi pieśniami. A ich oczy zawsze płonęły żywym ogniem. Ich dłonie zawsze odnajdywały jej bladą skórę. Ich usta zawsze się śmiały. A płomienie paliły ją od środka.
Anioły były jej przyjaciółmi, choć tata uważał inaczej. Uważał, że anioły to przekleństwo, że to one zabrały jej matkę, że to one zniszczyły mu karierę. Ona mu nie wierzyła. Anioły były zbyt piękne by wyrządzić tyle zła, a nawet jeśli, ojciec i matka widocznie sobie na to zasłużyli. Anioły były tylko wysłannikami karmy. Nie były mściwe. Kierowała nimi sprawiedliwość.
Dorastała wśród płonących aniołów, które nie czuły bólu ani smutku, więc sama przestała to odczuwać. Kroczyła powoli przez życie. Dnie zdawały się tylko nudnymi wizjami okrytymi mgłą, dopiero sny dawały jej oddech. Krew uderzała jej do piersi, umysł rozjaśniało światło, a palce odnajdywały to, za czym tęskniły. Spragnione przylegały do gładkiej skóry, miękkich piór, a ostre zęby kąsały jej ramiona, piersi, brzuch, uda. Budziła się ze śmiechem na ustach, a świat wokół znowu był pokryty mgłą, senny, szary. Ojciec witał ją w kuchni z markotną miną i pustymi oczami. Zdawał się być pożerany przez coś w środku. Patrzył na nią jak na ostatnią nadzieję i jednocześnie największą plagę. Ona tego nie widziała. Dla niej był człowiekiem chorym, zgubionym. Dla niego nie było nadziei. A gdy przestał malował anioły, równie dobrze mógł być martwy.
Anioły zniknęły z białych płócien. Zniknęły ze ścian, z naczyń, z mebli. Ich obraz w jej głowie bladł, malał, tracił majestat i wdzięk. Przestał być pięknem, a jedynie kreaturą umysłu, który próbowała przywrócić ideę, ale przywoływał jedynie nic nie wartą formę bez ducha. Anioły zniknęły z jej umysłu, rozpłynęły się po całym ciele, a potem wypłynęły z krwią, którą wypuszczała, myśląc, że w ten sposób je wypuści, że powrócą do niej znowu piękne, ognistookie, złotowłose, dumnoskrzydłe. One jednak zniknęły, ale pojawiło się coś innego. Szał.
Ojciec chudł, marniał, choroba pożerała go od środka, a rany pogłębiały się. Gdy w końcu zmarł, z jego nadgarstków zniknęły sznury. Jego ciało zostało uwolnione. Padło na ziemię. Twarz uderzyła o podłogę. Krwawe skrzydła rozrysowały się na beżowym dywanie, wieńcząc ojca jako ostatnie anielskie dzieło. I wtedy anioły ponownie się pojawiły. Otoczyły ją swymi skrzydłami, pióra wchodziły jej między żebra, w usta, w oczy, wbijały się w miednicę. Roześmiała się szczęśliwa. Przyjaciele powrócili. Teraz mogła ich powitać. Musiała to jednak zrobić właściwie. Musiała powitać anioły w płomieniach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz