Pamiętałam kwiaty, które wręcz rozkwitały na twojej spódnicy. Zdawały się rosnąć, pęcznieć, nabierać kolorów. Piękniały w oczach, choć już dawno zostały zerwane na wianek lub bukiet. To zawsze zadziwiało, nie potrafiłam przestać o tym myśleć. To mnie fascynowało. Ty mnie fascynowałaś. Przy tobie cały świat nagle przestawał być szary i ponury. Przy tobie czułam się zdrowsza, mądrzejsza, po prostu piękniejsza.
Jak to działa, powiesz mi kiedyś? Jak ty to robiłaś?
Twoja spódnica furkotała wokół ciebie, gdy się obracałaś. Wyciągałaś ręce na boki, sięgałaś po mnie, bym i ja dołączyła do twojego tańca. Zawsze dołączałam, choć nigdy nie kończyło się to dla mnie dobrze. Ale ty byłaś obok, więc co złego mogło się stać? Trzymałaś mnie mocno za ręce. Czasem przyciągałaś bliżej, a ja mogłam cieszyć się twoim ciepłem, twoją siłą. Śmiałaś się, a ja wraz z tobą, choć ból kuł mnie w pierś. Biegłyśmy, obracałyśmy się, tańczyłyśmy. Żadna muzyka nie grała. Nawet ptaki i świerszcze milkły, by posłuchać twojego śmiechu – nieco ochrypłego, pachnącego tytoniem, ale nadal pięknego.
Potem, gdy ja kuliłam się od kaszlu, który ranił mi płuca, ty pochylałaś się nade mną z troską, cierpliwością i szeptałaś uspokajająco. Chciałaś bym była silna. Ja też tego chciałam. Przy tobie mogłam to zrobić, więc nie pozwalałam traktować się jak porcelana. Wszyscy ze mną tak postępowali. Uszczęśliwiałaś mnie tym, że ty tak nie robiłaś, choć widziałam w twoich oczach strach, za każdym razem, gdy zaczynało mi brakować tchu, a każdy świszczący oddech utykał mi w piersi.
Ale wiesz co? Dzięki tobie moje ataki stały się rzadsze.
Żadna z nas nie potrafiła śpiewać, co wiedzieli wszyscy. Tylko ty nie wiedziałaś, a ja cię nie uświadamiałam, bo uwielbiałam jak to robiłaś – głośno, bez strachu czy wstydu. Dołączałam do ciebie, lecz mój głos brzmiał słabo przy twoim, który przebiłby się nawet przez bitewny bajzel i szał. Ogień płonął w twoich oczach i odbijał się w moich. Struny gitary brzdąkały nieporadnie pod moimi palcami, a drewno pękało w żarze. Świat ogarniała ciemność i chłód, a my siedziałyśmy w cieple, w świetle. Czasem myślałam, że to nie przez ogień, a przez ciebie. Przez ciebie i twój głos – silny, podnoszący na duchu, pewny.
Przydał się, prawda?
Szkoda tylko, że potem już nie śpiewałaś.
Miałaś piękne spódnice, sukienki i lekkie, zwiewne koszule. Ubierałaś się kobieco, delikatnie, ale odważnie. Zawsze ci tego zazdrościłam, ja nie mogłam chodzić w przewiewnych ubraniach. Sądzę, że każda z nas swoim stylem chciała zamaskować to, czego w pewien sposób się wstydziłyśmy. Ja chciałam być silna – kryłam swą słabość i kruchość pod męskimi bluzami. Ty chciałaś być kobieca – chowałaś swoją siłę i charakter pod kwiatami, lekkimi materiałami. Udawało ci się. Widziałam w tobie kobietę. Silną, niezależną, waleczną, równą mężczyźnie, ale nadal kobietę. Nie wiem, dlaczego ty tak źle się z tym czułaś – z tym, że zatraciłaś delikatność, grzeczność, naturalną kobiecość. Może faktycznie tego w tobie nie było, ale dla mnie byłaś wzorem. Chciałam stać się taką kobietą jak ty.
Nie widziałam w tobie osoby niebezpiecznej, choć może powinnam?
Pewnego dnia wszystkie twoje ubrania wylądowały u mnie na podłodze. Ty stałaś w spodniach i kurtce podobnej do tej, którą mój ojciec dawno wyrzucił na strych. Nie patrzyłaś mi w oczy, ale ja je widziałam. Przerażały mnie. Płonął w nich ogień, kuto rozżarzone żelazo. Oczy wojownika. Oczy wojowniczki.
– Idziesz? – spytałam jedynie. Kiwnęłaś głową, a ja mogłam już tylko patrzeć, jak znika z ciebie to, co chciałaś najbardziej zachować. Chociaż nie. To nie znikało, nie kruszyło się, nie rozpadało. Ty po prostu starałaś się to ukryć jak najgłębiej, aby nie wypłynęło w najmniej oczekiwanym momencie. Odsuwałaś mnie od siebie, a ja starałam się zamaskować ból. Wiedziałam, że robisz to dla nas obu. Nie komentowałam tego. Nie miałam siły. Chciałam tylko, żebyś wróciła. Ty jednak nie złożyłaś żadnej obietnicy.
Rano na parapecie znalazłam podwiędłą stokrotkę. Ułożyłam ją na stercie twoich ubrań, ale nie rozkwitła. Były już zimne, a ich zdradliwa struktura zapomniała o dotyku twojej gorącej skóry.
Stokrotka zniknęła pomiędzy kartami starego śpiewnika, który kiedyś od ciebie dostałam.
W pierwszym tygodniu po twoim zniknięciu przeżyłam trzy ataki. Nie potrafiłam znieść myśli, że teraz twoich ubrań nie zdobiły kwiaty, a krew.
Śniłam o tym cały czas. Spędzałaś dnie z mężczyznami oraz nielicznymi kobietami podobnymi tobie. Przesiąkłaś zapachem solonej wody, wilgotnej ziemi i metalu. Potrafiłaś biec bez wytchnienia cały dzień, ale kazano ci siedzieć w jednym miejscu. Wciśnięto cię pomiędzy obcych ludzi, którzy stawali się z dnia na dzień bliżsi niż ktokolwiek inny. Razem dzieliliście łoże śmierci. Patrzyłaś jak znika błysk w oku blondyna po twojej prawej, próbowałaś tamować morze krwi starymi, wilgotnymi szmatkami. Trzymałaś broń, przed którą twoja kobiecość się wzbraniała, uciekała, kryła się jeszcze bardziej w głębi ciebie. I strzelałaś. Jak maszyna. Nie zastanawiałaś się już, czy trafiona przez ciebie istota myślała, kochała, marzyła. Nie głowiłaś się nad jej bliskimi, którzy ją opłaczą, pochowają. W pewnym momencie przestałaś nawet myśleć o sobie samej. Po prostu się zatraciłaś, a ja budziłam się z płaczem, bo wiedziałam, że już nigdy nie będziesz taka jak dawnej. Nie ważne, co cię spotka.
Nie liczyłam, ile to trwało. Byłam wycieńczona, wykruszona. Pomarańczowy wazon, który od zawsze stał w moim pokoju, upadł na podłogę i rozbił się w drobny mak. Woda dawno wsiąkła w kąt, który pokryła pleśń. Kwiaty gniły na podłodze, bo nie miałam siły ich pozbierać. Przychodzili, aby pomóc mi wziąć leki, ale zawsze kazałam im tylko stać i patrzeć. Nie chciałam pomocy. Nie potrzebowałam jej.
Matka prosiła, bym się poddała, bym przestała się męczyć, przestała walczyć. Ale jeśli ja bym to zrobiła, ty byś to wyczuła, prawda? Czy również byś się wtedy poddała? Pragnę mieć nadzieję, że nie. Twoja siła przetrzymałaby nawet mnie.
Wysuszona stokrotka zmieniła się w pył i wysypała mi się na pościel, gdy otworzyłam pewnego dnia śpiewnik. Potem nie mogłam przestać płakać.
Dlaczego nie obiecałaś? Czy zapomniałaś jak wiele znaczą dla mnie twoje słowa, twój głos?
Zawsze zapewniałaś mnie, że będzie dobrze. Mówiłaś: „dasz radę!”. Ja zaś dźwigałam te słowa jak tarczę, jak zbroję. To ty nałożyłaś mi za ciężki hełm na jasne włosy i kazałaś przeć do przodu. Robiłam to, bo jako jedyna dałaś mi nadzieję, że mam szansę. Robiłam to, bo tego chciałam – chciałam walczyć, ale dotąd nikt nie dał mi takiej możliwości. Robiłam to, bo ty też to robiłaś – szłaś na przód. Zawsze przede mną, bym mogła cię gonić, ale wiedziałam, że w razie czego, chroniłaś też moje plecy.
Paliłaś papierosa pod szpitalem, gdy po raz pierwszy cię zobaczyłam. Ubłoconym butem opierałaś się o białą ścianę, uważnym wzrokiem rozglądałaś się wokół. Miałaś kwiecistą spódnicę, która sięgałaby ci do kostek, gdybyś jej specjalnie nie podwijała – tak jakbyś w każdej chwili miała dokądś biec. Wolontariuszka? Pielęgniarka? Nie. Żołnierz. Nigdy mi nie powiedziałaś, co tam wtedy robiłaś. Wielu rzeczy nie wyjawiłaś. Ja jednak pamiętałam wyraz twojej twarzy. Stałaś cała napięta, choć pozornie twoja poza wyrażała spokój. Modliłaś się, byłam tego pewna. O kogo? Do kogo? Dlaczego? Tego nie mogłam wiedzieć. Nigdy w takim stopniu nie dałaś mi dostępu do swojej głowy.
Mimo tych wszystkich tajemnic, kochałam cię. Jak matkę. Jak siostrę. Jak przyjaciółkę. Jak kogoś, kto mógłby być moim całym światem. A może już nim był?
Uratowałaś mnie wiele razy, ale ten pierwszy był najważniejszy, bo sprawił, że dołączyłaś do mojego życia na stałe. Wtedy spotkałam cię drugi raz – dla ciebie pierwszy. Pewnie gdyby nie moja choroba, nigdy bym cię nie zatrzymała przy sobie. Ba, pewnie nawet nie miałabym odwagi się do ciebie odezwać. Jednak wtedy, w autobusie, gdy poczułam zbliżający się atak, ujrzałam twoją osobę. Myślałam, że jesteś aniołem – aniołem obleczonym w kwiaty, z krwistą szminką na ustach, w wysokich obcasach i w wojskowej kurtce, która kontrastowała z całą twoją elegancją, a jednak pasowała tak samo, jak wianek na głowie. To do ciebie zwróciłam się po pomoc, choć bliżej stało wiele osób. Przecisnęłam się obok nich i pociągnęłam za spódnicę beżowej sukienki. Wystarczyło, że nasze spojrzenia się spotkały, a ty już wiedziałaś. Chwyciłaś mnie za ramię i na pierwszym przystanku wysiadłaś razem ze mną, choć każda z nas jechała zupełnie gdzie indziej. Pomogłaś mi, nie musiałam ci nic podpowiadać. Doskonale wiedziałaś, co zrobić. Zadzwoniłaś po mojego ojca, ale nie zostawiłaś mnie z nim samej. Pojechałaś z nami. Dopiero gdy żegnałaś mnie przed furtką, uśmiechnęłaś się. Szeroko. Miałaś szminkę rozmazaną na zębach. Powiedziałaś, że jeszcze mnie odwiedzisz. Potem leżąc już w łóżku, oczami wyobraźni widziałam jak się oddalasz. Szara nitka dymu unosiła się nad tobą, gdy wpatrywałaś się w błękitne niebo.
Czy kiedy nie było cię przy mnie, też wpatrywałaś się tak często
w niebo? Szukałaś czegoś? Czekałaś na kogoś? A może po prostu marzyłaś?
Mam nadzieję, że o mnie też czasem myślałaś.
Miesiąc przed twoim powrotem, mogłam ponownie wstać z łóżka o własnych siłach. Pozbyłam się pleśni z kąta, zrobiłam miejsce w szafie, uprałam twoje ubrania i ułożyłam je na jednej z moich półek. Potem padłam zmęczona na łóżko i spałam dwa dni. Codziennie chodziłam po kwiaty na łąkę. Sama. Nie chciałam niczyjego towarzystwa, tylko twojego. Zbierałam małe bukieciki polnych kwiatów. W domu przywiązywałam je nad oknem i czekałam aż uschną. Dużo szyłam, grałam – chciałam usprawnić palce. Często stawałam przed lustrem i mówiłam – wyraźnie, spokojnie, płynnie. Ścięłam włosy. Zasypiałam z twoją sukienką przyciśniętą do piersi. Oddychałam spokojnie i czysto po raz pierwszy w swoim życiu.
Wszystko dlatego, że czułam… Czułam, że jak wrócisz, będziesz mnie potrzebować, tak jak ja potrzebowałam ciebie.
Sny o krwi na kurtce nie zniknęły, stały się wyraźniejsze. Traktowałam je jednak jak błogosławieństwo. W każdym z nich żyłaś, ale w twoich oczach błyszczały łzy, których nikt inny prócz mnie nie widział.
Te same łzy ujrzałam, gdy stanęłaś przed moimi drzwiami. Niby się uśmiechałaś, niby przywitałaś się z moją rodziną jak zwykle, ale coś w tobie sprawiło, że szybko zostawili nas same. Nikt nie pytał, co się wydarzyło. Wszyscy wiedzieli. Jeden koszmar się skończył.
– Dobrze wyglądasz – zauważyłaś. To były jedyne słowa, jakie tego dnia do mnie powiedziałaś.
Potem wiele razy próbowałam. Ty jednak nigdy nie mówiłaś tego, co chciałam usłyszeć. Trzymałaś się ogólników, omijałaś trudne dla siebie tematy. A może myślałaś, że ich nie zniosę?
Byłam jednak przy tobie. Widziałam twoje łzy, gdy przestawałaś mieć nad sobą kontrolę. Ściskałam cię mocno, gdy zasypiałaś mokra od własnego płaczu. Śmiałam się wraz z tobą, kiedy już powracałaś. Tańczyłam, wyciągając do ciebie ręce zapraszająco. Ty jednak tylko się uśmiechałaś, patrząc, jak pokracznie potykam się o swoje stopy. Nie tańczyłaś. Nie śpiewałaś. Czasem tylko wybuchałaś. Ostre szkło potrafiło wtedy przebić się przez moją skórę.
Z dumą noszę siniaki zadane przez ciebie, bo oznaczają one, że walczę. I ty też. Nadal próbujesz się pozbierać. Nadal widzisz obrazy, którymi nie chcesz się ze mną podzielić. Ale kiedyś to zrobisz, jestem pewna. Kiedyś nadejdzie ten moment.
– Za kim tęsknisz? – pytam, gdy leżymy na trawie, grzejąc się w słońcu. Przymykasz oczy. Cofasz się w przeszłość. Na twojej twarzy pojawia się uśmiech, którego się nie spodziewam.
– Za siostrą. Byłaby w tym samym wieku, co ty.
Nic więcej nie musisz mówić. Kładę głowę na twoim ramieniu, przyciskam nos do twojej szyi. Dotykasz mojego policzka. Ślad na nim już żółknie, ale nadal go widać. Lubię ci wmawiać, że to od mleczy, ale ty znasz prawdę. Po prostu nie chcesz się do niej przyznać sama przed sobą. Nie na tyle, by wziąć za to odpowiedzialność. Boję się o ciebie, choć staram się pomóc ze wszystkich sił.
Kwiaty znowu zaczynają kwitnąć na twoich spódnicach, w twoich włosach, na naszych ustach. Blizny po szkle jednak nadal nie zniknęły z mojego uda. To nic. Będzie lepiej. Kiedyś z tego wyjdziesz.
Obie w pewien sposób jesteśmy skruszone. Ja się taka urodziłam. Raz jest to intensywniejsze, raz słabsze, ale nigdy nie znika na stałe. Nadal boję się śmierci, nadal walczę o życie. Jednak pamiętaj, że to dzięki tobie moje ataki stały się rzadsze.
Ciebie skruszył czas i to, co cię spotkało. Nie kruszyłaś się powoli, a zrywami. Odpadały od ciebie ważne części. One nigdy już nie wrócą na swoje miejsce. Walczysz, lecz nie boisz się śmierci. Czasami tracisz poczucie rzeczywistości. Nie widzisz, kto jest twoim prawdziwym wrogiem. Lękasz się, drżysz, płaczesz, a potem atakujesz. Pewnie nigdy nie będziesz już taka sama jak kiedyś. Jednak pewna część ciebie należy do mnie. Nie pozwolę, by gdzieś się zgubiła. Nie pozwolę by zniknęła. W razie czego oddam ci ją. Oddam ci wszystko, co mam.
Wiesz co, słońce? Jutro będzie lepiej. Powtórzę ci to setki, tysiące razy. Będę ci to powtarzała, póki nie uwierzysz. Będę powtarzała to sobie, póki nie stanie się to rzeczywistością. Utrzymam tę myśl blisko siebie. Chwycę się jej, gdy będzie naprawdę źle.
Liczę, że kiedyś otworzysz dla mnie swój umysł i dasz mi zrozumieć, dlaczego obie tyle cierpimy. Wiem, że chcesz się od tego uwolnić. Pomogę ci, tylko musisz mi dać szansę.
Kwiaty kwitną na spódnicy. Krew wsiąka w kurtkę. Dym unosi się ku niebu. To się już pewnie nigdy nie zmieni. Te trzy prawdy na dobre utknęły w naszych głowach. Ale dobrze, niech zostaną. Pewnych rzeczy nie należy zapominać. Prawda?