środa, 23 października 2019

Powroty we mgle

     Wypaliła trzy nim autobus zajechał na przystanek. Dym papierosowy unosił się leniwie ku górze, znikając w gęstych pasmach mgły. Przychodził jej na myśl jakaś niezbyt wymyślna metafora dotycząca społeczeństwa, ale zepchnęła ją w głąb umysłu. Za dużo myślała. Zdecydowanie za dużo. I tak jak mówiła Alicja, nim zamknęła się w swoim pokoju, ostentacyjnie trzaskając drzwiami - nic dobrego z tego nigdy nie wynikało.
     Ola wsiadła do autobusu. Drzwi zasunęły się za nią z irytującym piskiem Zajęła miejsce, od razu przykładając czoło do chłodnej szyby. Przymknęła oczy. Czekała ją długa droga powrotna. Nie powinna była tak wychodzić bez słowa. Nie powinna była niesiona jakimś wewnętrznym szałem jechać tak daleko, nie wiedząc nawet gdzie. Spojrzała na ekran rozładowanego telefonu. Alicja pewnie wydzwaniała i zostawiła jej masę wiadomości. Westchnęła, zwracając wzrok ku mgle, która tłoczyła się za szybą. Ledwo było co widać na więcej niż pięć metrów.
     Zdawała sobie sprawę, że ta sprzeczka nie była w pełni jej winą. Alicja jednak nie miała nic złego na myśli. Chciała po prostu wiedzieć. Chciała słownego potwierdzenia. Problem pojawiał się w niej. To Ola potrzebowała dokładnej definicji. To ona nie potrafiła jasno stwierdzić czy to, co czuje, jest tym o czym Alicja mówiła. Potrzebuję cię. Pragnę cię. Zależy mi. Chcę przy tobie być. Te słowa łatwiej było powiedzieć. Wiedziała co znaczą. Ale kocham cię? Nie umiała tego powiedzieć. Nie rozumiała tych słów, bo nie potrafiła ich zdefiniować. Jak Alicja mogła od niej tego wymagać skoro od stuleci najwięksi myśliciele świata próbowali bez skutku?
     Odbicie w szybie zmarszczyło gniewnie brwi, skrzywiło usta. Ona jednak czuła smutek. Bo zraniła najważniejszą osobę. Jedyną której na niej zależało.
     Zazdrościła Ali. Ona potrafiła uprościć świat do paru słów i zawsze trafiała w sedno. W przeciwieństwie do niej Ola zawsze się w słowach gubiła. Dla niej były nie wystarczające by określić gamę szarpiących nią uczuć czy by opisać kłębiące się w jej głowie myśli.
      Kłębiące się niczym dym z papierosa.
      Lub mgła.
     Bo jak można było sprowadzić całą złożoność świata do słów? Jak? Świat, wszystko co z nim związane było ponad człowiekiem. Było przed i ponad nim. Słowa były rzeczą ludzką. Słowa wszystko zerojedynkowały, sprowadzały do cyfr, liter, kodów i równań. Nie pokazywały jednak pełni. Nie mogły, prawda? Samo poznanie człowieka jest ograniczone, więc jak coś skonstruowanego przez niego do życia w grupie mogło przekroczyć jego możliwości?
     Kropka. Stop. Powrót.
     Za dużo myślała. To nigdy nie prowadziło jej do niczego dobrego. 
     Wiedziała, że gdy spuszczała ze smyczy obłoki myśli, wędrowały one w mroczne zakamarki jej umysłu. Niczym mgła wnikały w każdy zakamarek, nie bacząc na czychające przed nimi przeszkody. Ba, te przeszkody równie dobrze mogłyby dla nich nie istnieć.
     Droga ciagnęła się bez końca. Ola uciekała wzrokiem przez szybę, co chwilę skupiając go na to innym drzewie. Próbowała wyłączyć umysł, skupić się na czymś prostym, konkretnym, materialnym. Jej myśli jednak rozlewały się na wszystkie strony niczym tak cholenderna mgła. Musiała szybko wrócić do domu. Do Ali. Ona zawsze potrafiła jednym słowem czy dotykiem bladych ust sprowadzić ją na ziemię.
     Jak ktoś mógł mieć nad nią taką władzę? Uśmiechnęła się.
     Autobus zatrzymał się na przystanku końcowym. Ola dźwignęła się z siedzenia i bez pośpiechu opuściła pojazd. Była ostatnim pasażerem. Pomachała kierowcy, który nawet na to nie zareagował i po prostu odjechał do zajezdni. 
     - Wróciłaś - usłyszała znajomy głos. Spuściła wzrok, gdy Alicja podeszła do niej i odgarnęła włosy z jej twarzy. - Martwiłam się, że nie wrócisz. Na szczęście twój instynkt samozachowawczy zawsze każe ci wracać o tej samej godzinie.
     Uśmiechnęła się smutno do Oli. Ola to odwzajemniła niemrawo. Latarnia nad ich głowami zamigotała krótko.
     Może i nie znała definicji miłości i nie potrafiła wypowiedzieć na głos tych dwóch zaklętych słów, ale wiedziała co czuje do Ali. Może nie było na to słów, a może to właśnie była miłość. Nie wiedziała tego jeszcze. I nie wiedziała czy chce wiedzieć. Ważne było to, że w tej chwili ciepła dłoń dotykała jej schłodzonego policzka, a pod cienkim płaszczem biło serce, którego rytm tak dobrze znała. Chciałaby umieć znaleźć słowa by to Ali przekazać. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w te lśniące, brązowe oczy by wiedzieć, że nie musi.
     Alicja wszystko to rozumiała.
     Nie potrzeba było słów.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Tęczowe serce

     Czuł jej palce na swojej twarzy, na policzkach, ustach, powiekach. Kąciki ust mu drżały z lekkiego rozbawienia. 
     - No, gotowe - powiedziała Alicja, wycierając palce z limonkowego cienia do powiek w starte dżinsy. Przyjrzała się krytycznym okiem swojemu dziełu. - Jezu, jesteś taki piękny.
     Marcel roześmiał się zawstydzony.
     - Przesadzasz - burknął, bawiąc się kosmykiem zaplecionych w warkocz włosów. Alicja pokręciła energicznie głową. 
    - Facet, spójrz w lustro. Jesteś po prostu piękny. Młody bóg! - zaczęła szperać w swojej przepastnej torebce i po chwili wyciągnęła lusterko wielkości jej twarzy i podała Marcelowi. Chłopak przyjrzał się swojemu obliczu. Ali miała talent. Umiała wyciągnąć  to co najlepsze, kryjąc przy tym wszelkie niedoskonałości. Jego kości policzkowe zostały mocno podkreślone, usta zdawały się jakby pełniejsze, noc zgrabniejszy, a czoło gładkie jak porcelana.  Wokół oczu miał jakby abstrakcyjne malowidło, przywodzący na myśl łąkę czy coś podobnego. Roześmiał się. Wyglądał jak psotny elf. 
     - Coś nie tak? - spytała Alicja. Marcel pokręcił głową.
     - Jesteś mistrzynią w swym fachu, mi amore - nachylił się by pocałować ją w nos. Miała tam takie urocze piegi. Dziewczyna zarumieniła się, odwracając wzrok. Odchrząknęła. 
     - Chyba powinniśmy już iść - szepnęła, upychając wszystkie kosmetyki do torby. Marcel jej przytaknął. Wstał i podał jej rękę. Alicja skorzystała z pomocy, podciągając się na jego ramieniu. Chłopak stęknął teatralnie, za co oberwał mocnego plaskacza w plecy. Przewrócił tylko oczami i ruszył za dziewczyną, która w podskokach opuściła łazienkę. 
     Korytarz szkolny był pusty. Nic w tym dziwnego, w końcu była sobota, ale Marcel i tak poczuł się dziwnie. Tak jakby znowu opuścił lekcję na prośbę Ali. Alicja spojrzała na zegarek na nadgarstku.
     - Niedługo się zaczyna. Pod Szekspirowskim, nie? - spojrzała na Marcela z szerokim uśmiechem. Chłopak przytaknął. Dziewczyna splotła ich palce i mrugnęła do niego pokrzepiająco. Będzie dobrze. Nie miał się czego bać. W końcu byli razem. Ani jego matka, ani jej pokręcony brat im teraz nie przeszkodzą. Marcel spojrzał na tęczowe serce, które narysował na policzku Alicji. Było nieco krzywe, ale ona się tym nie przejmowała. Schylił się i pocałował ją pod okiem. Zaskoczył ją tym. Roześmiał się w duchu. Głupia, ciągle nie przywykła. 
     - Kocham cię, mi amore - mruknął. Dziewczyna nieśmiało chwyciła go za rękę. On ścisnął ją delikatnie i skierowali się do wyjścia ze szkoły. Czekał ich pierwszy wspólny marsz przez Gdańsk. W imię równości i miłości. Nawet jeśli brzmiało to strasznie pompatycznie... 

czwartek, 11 kwietnia 2019

Tajemniczy ogród

     Opowiem wam coś o moim bracie. To był marzyciel jakich mało. Przy tym nosił się elegancko, miał zawsze wystylizowane wąsy i słomkowy kapelusz podobny do tych, jakie panie zakładały na herbaciane popołudnia. Zawsze miał na nim wianek ze świeżych, polnych kwiatów. Ciężko było go ominąć wzrokiem. Wyróżniał się. Choć zdawało się, że to lekkoduch pełen jakichś niestworzonych idei i nieosiągalnych planów, a do tego leń i nicpoń, ja go podziwiałem. Odkąd pamiętam podążałem za nim krok w krok, śledząc jego poczynania, spijając mu z warg każde słowo. On często sadzał mnie sobie na kolanach i opowiadał cicho swe historie. Ach, a cóż to były za historie! Pełne piękna i słodyczy. Opowiadał mi o łąkach porośniętych gęsto kwiatami, o cicho szumiących drzewach, dających przyjemny cień, o słońcu oświetlającym nagie ciała, o strumieniach czystej wody, o pszczołach bez żądeł, o motylach bez strachu Opowiadał mi o miejscach oddalonym od miast i fabryk. O miejscach, gdzie nie ma biedy, nie ma bogactw. O miejscach, gdzie nikt nie ocenia, nikt nie komentuje i nikt nie protestuje. Urzekał mnie tymi opowieściami. Czarował całego mnie, całą moją wolę i siłę. Czasem usypiałem mu na kolanach. Czasem nie. Wtedy zdawałem się unosić pod sufit. Obserwowałem jak delikatnie mnie dotyka, jak głaszcze moje plecy, kolana, głowę. Czułem jego delikatne pocałunki składane na moich policzkach, nosie, wargach... Czasem jego palce wsuwały się pod źle zapiętą koszulę, ale zawsze je wtedy cofał i budził mnie łaskotkami. Na jego twarzy widać było jakiś ból.
     Im starszy byłem tym więcej rozumiałem. Zacząłem pojmować otaczający mnie świat i ludzi, którzy na każdym kroku czegoś oczekiwali, za czymś gonili, czegoś się bali. Zacząłem powoli rozumieć mojego brata i jego nieustające bóle, które czasem wychodziły poza głowę i zostawiały ślad na gładkim czole. Czasem te jego oczy przygasały. Przestawał w nich lśnić ten tajemniczy blask pasji, za który tak chętnie podążałem. Wtedy mój brat zamykał się w sobie, cichł. Nie chciał mieć wtedy ze mną nic do czynienia. Stawał się wręcz agresywny, gdy pojawiałem się w zasięgu wzroku. 
Stan ten jednak szybko znikał. Wtedy znów przychodził opowiadać mi swoje historie. Opowiadał mi o mężczyznach i mężczyznach. O kobietach i kobietach. O kobietach w ciałach mężczyzn i na odwrót. Opowiadał mi o wspólnej miłości, o czułych pocałunkach, o braku więzów.Opowiadał mi o grupach, a nie tylko parach. Opowiadał o słodyczy, o miodzie, o pszczołach i motylach oraz o kwiatowym pyłku. A potem w opowieściach wznosił się ku górze, ku błękitnemu niebu i słońcu. Gdy zaś słońce zachodziło. Kwiaty zamykały swe główki. Zewsząd zlatywały się świetliki, które osiadały na źdźbłach traw i na miękkiej, ciepłej jeszcze skórze ciał, które przylegały do siebie by w owym raju dotrwać do rana. Jak zwierzęta? Może. Ale w tajemniczym ogrodzie mojego brata ludzie kochali prawdziwie. To było jedyne takie miejsce. O tym właśnie mi opowiadał.
     Z czasem coś zaczęło mnie niepokoić. Mój brat częściej uciekał w głąb siebie. Częściej skrywał swą twarz pod słomkowym kapeluszem. Kwiaty na jego kapeluszu więdły, odpadały, umierały. On sam znikał. Pewnego dnia spytałem go o to. Uśmiechnął się do mnie słabo. Zdawał się mnie w ogóle nie dostrzegać, choć stałem tuż przed nim, choć owinąłem ramiona wokół jego tali. To wrażenie minęło, gdy dotknął moich włosów. Wplótł w nie palce i wolno zaczął przeczesywać, wciąż uśmiechając się tak słabo, tak smutno... Chciałem go pocieszyć. Chciałem zrobić coś, byle tylko go rozweselić. Zacząłem mu przypominać o tajemniczym ogrodzie. O kwiatach i pszczołach. O słońcu i cieniu drzew. O cichym szumie strumienia i miękkich ciałach ułożonych jedno przy drugim, oddychających jednym rytmem. On jednak roześmiał się tylko gorzko, a z jego pięknych, zawsze pełnych pasji oczu zaczęły płynąć łzy. Powiedział mi, że ogród nie istnieje i nigdy nie zaistnieje. Powiedział mi, że świat nienawidzi takich jak on. Zaprzeczyłem. On tylko kręcił głową. Nie wiedziałem co robić, więc powoli zacząłem scałowywać łzy z jego szczęki, policzków, ust... A on o powoli wiądł w moich ramionach, choć trzymałem go mocno, choć próbowałem przekazać mu połowę życia, które mi pozostało. Czułem ból, rozdzierający ból. Choć jego ciało było tuż przy moim, choć czułem bicie jego serca, on sam znikał. Nie wiedziałem, co wtedy czuł. Nie mogłem wiedzieć.
     Zrozumiałem długo później. Zrozumiałem, gdy poczułem gładką skórę pod palcami, szybko bijący puls... Zrozumiałem, gdy zobaczyłem pierwsze ślady krwi na palcach... Zrozumiałem... Ogród mojego brata - nasz ogród - nigdy nie zaistnieje. Zrozumiałem co czuł, gdy ode mnie powoli odchodził. On wtedy, gdy raz dałem mu więcej, zrozumiał, że nie dotrze do swego celu, nie stworzy idealnego świata, nie spełni marzeń. W chwili, gdy składałem ostatnie pocałunki na jego spoconym ciele czuł, że zaraz odleci i zatrzyma się 10 metrów od nieba. Za daleko.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

W starej Galerii na świętego Jana

    Galeria była pusta, a jednak do niej wciąż dobiegały echa prowadzonych tu rozmów. Mimo, że nałożyła słuchawki i puściła playlistę ułożoną jej przez Panią Doktor, to głosy wcale nie chciały ucichnąć. Wręcz przeciwnie. Nabrały kolorów i zaczęły mącić w obrazach, wiszących na ścianie. Przybierały kształty rzeźb, poruszały ich kamiennymi kończynami. W ukryciu, tak żeby tylko ona mogła to dostrzec. Spuściła wzrok na leżący na kolanach zeszyt. Skupiła się na bieli kartki i jej możliwościach. Wzięła między palce naostrzoną część ołówka, który połamała podczas ostatniego ataku. Grafit zaczął zostawiać ślady na kartce. Przestała kontrolować rękę. Potwory właśnie tego chciały - pokazać się jej. Kierowały więc teraz jej ręką, kreśląc najpierw niepewne, a po chwili wyraźne, ostre linie. Ręka już ją bolała, palców prawie nie czuła. A przed oczami miała twarz tylko nie pamiętała czy własną, czy cudzą.
     - Ali, co ty tu robisz o tej porze? - usłyszała. Gwałtownie się wyprostowała i zdrętwiała. Poczuła się jak lunatyk wybudzony ze snu. Przerwano jej senny spacer - spacer koszmarny, ale potrzebny. Rozmowy wciąż nie ucichły. Było ich jakby mniej, ale potwory nadal podpowiadały głosom nowe tematy 
     Wolno odwróciła głowę w stronę pytającego. Za nią stał mężczyzna. Znała go? Chyba tak. Nie należał do potworów. Podszedł do niej i usiadł obok na ławce, opierając o nią również mop. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Nawet nie wiedziała, że zaczęła drżeć.  Mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopak przyłożył jej dłoń do czuła.
     - Jak się czujesz? - spytał cicho, patrząc na nią łagodnie tymi swoimi niewinnymi, niebieskimi oczami. 
     - Jakby zdeptał mnie dinozaur - odpowiedziała równie cicho, nie spuszczając z niego wzroku. Aleksy parsknął krótkim śmiechem. Pogładził Alicję po kędzierzawych włosach.
     - Pocałuj mnie, jeśli się mylę, mała - zaczął, a Alicja wstrzymała oddech. Potwory zaczęły coś szeptać, ale głosy jeden po drugim ucichały - ale dinozaury nie istnieją, prawda?
    Miał rację? Oczywiście, że nie. Dinozaury istniały. W jej głowie na pewno. Ale jeśli istniały w jej głowie, to czy nie istniały naprawdę?
    Pochyliła się i przycisnęła swoje chłodne wargi do jego gorących, miękkich, parzących. Coś się w niej zagotowało, ale świat wokół ucichł. Znowu była sama wśród rzeźb i urokliwych pejzaży. Znowu sama w starej Galerii na świętego Jana. 

piątek, 22 marca 2019

Pierwsza krew

Zostawił po sobie tylko metaliczny zapach krwi i błogą ciszę. Względnie błogą. W jego wnętrzu się burzyło. Wyszedł z łazienki, zamykając za sobą drzwi. Była noc. Wszyscy spali, a mimo to w nim rósł wstyd. Lędźwie rozrywał mu ból, miał ochotę upaść na kolana i po prostu się rozpłakać. Nie wiedział co robić. Może dla kogoś normalnego byłoby to oczywiste. Może gdyby… Może gdyby uważniej słuchał matki, kiedy mówiła o tych sprawach, teraz by wiedział. A nawet jeśli nie dzięki matce, to przecież powinien być przygotowany! To musiało się prędzej czy później stać, nie powinien był się łudzić, że go to ominie. Osunął się po ścianie i podkulił nogi. Boże, czemu własne ciało musiało go zdradzać… Czy naprawdę zasługiwał na ból? Miał ochotę wymiotować, ale żołądek był pusty. Normalnie już by siedział w łazience, ale tam nadal pachniało krwią i… kobiecością. Przełknął ślinę, otaczając uda ramionami. Czuł, że papier, który włożył w bokserki przemaka. Czuł drapiącą w pierś panikę. Coś musiał zrobić. Mama przecież sobie jakoś radziła.
Nim zdążył pomyśleć, już ją wołał. Światło na końcu korytarza się zapaliło. Mama podbiegła do niego. Miała na sobie miękki różowy szlafrok. W jej oczach była troska i panika.
- Emi… - zawahała się, ale on do tego przywykł. Uklękła przy nim. – Słońce, co się dzieje? Jesteś blady.
Przyłożyła mu dłoń do czoła. Kciukiem otarła mu pojedynczą łzę z policzka. On pokręcił głową. Nie chciał tego mówić. To było upokarzające.
- Ja… - urwał. Nie mogło mu to przejść przez gardło. Przełknął ślinę. Strasznie chciało mu się pić. – Zaczęło się. Ja nie wiem…
Kobieta w pewnej chwili spojrzała na niego bez zrozumienia. Zmarszczyła brwi zdezorientowana i powiodła wzrokiem po swoim dziecku. Czy gdzieś się zraniło? Zachorowało? Jego biała koszulka była delikatnie poplamiona u dołu. Westchnęła. Zalała ją fala ulgi.
- Głupolu – szepnęła czule, tarmosząc mu włosy. – Nie ma co panikować. Nauczymy się jak sobie z tym radzić.
Złapała go za rękę i wstała, pociągając go za sobą. Zaprowadziła go do łazienki. Opuściła deskę klozetową i spuściła wodę, którą jej dziecko zostawiło jako dowód czegoś, o czym nie chciało lub nie potrafiło mówić. Posadziła go na murku i wyjęła paczkę podpasek.
- To będzie musiało ci na parę lat wystarczyć – powiedziała, klękając przed nim. Wsunęła mu opakowanie między dłonie. Uśmiechnęła się do niego pocieszająco. – Potem coś wymyślimy. Nie mówię, że operacja… no… - wzięła głęboki wdech, chcąc się uspokoić. Jej dziecko od początku było inne. Wiedziała to. Ono to wiedziało. Jej córka… Jej syn. Nie ważne. To było jej dziecko. – Nie wiem, czy korekta płci rozwiąże problem. Ale obiecuję, że zacznę czytać więcej i się dowiem, dobrze?
    Kiwnął niepewnie głową, po czym się rozpłakał. Mama go przytuliła ze łzami w oczach. Siedzieli tak przez dłuższą chwilę. Potem kobieta opuściła łazienkę. Poszła do kuchni, nalała wody do szklanki i przygotowała parę tabletek na bóle menstruacyjne. Usiadła i ukryła twarz w dłoniach. Będzie ciężko, ale chciała żeby jej syn był szczęśliwy. Emil będzie szczęśliwy.
    - Przepraszam, mamo – usłyszała. Podniosła głowę i spojrzała na swoje biedne, zagubione dziecko. Uśmiechnęła się nieco smutno. Nie wiedziała w tym momencie, które z nich chciała bardziej pocieszyć – jego czy siebie. Wyciągnęła do niego ręce.
    - Chodź tu – szepnęła. Emil podszedł i padł w jej ramiona. Przyciągnęła go mocno do siebie. Był drobny, szczupły. Tyle życia było przed nim, tyle jeszcze łez, porażek, bólu. Świat nie raz go zrani. Ale będzie silny. Ona mu pomoże. Będzie z nim. Będzie dobrze. Przymknęła oczy, zanurzając nos w jego miękkich włosach. Roześmiała się cicho. Kiedyś musi być dobrze, inaczej złoży reklamację.
    - Przynajmniej nie będziesz kolejnym facetem, który powie kobiecie, że przesadza – powiedziała, drapiąc go za uchem, tak jak to robiła, gdy był jeszcze niemowlęciem.
    Emil parsknął w jej szlafrok, wydmuchując nos.

niedziela, 17 lutego 2019

Odlecę z ptakami

     Zmywała naczynia, gdy Ola wróciła do domu. Już samo to było dziwne. Nigdy nie zabierała się za to sama z siebie. Najdziwniejsze jednak było to, że nie robiła przy tym tyle hałasu, co zazwyczaj. Muzyka nie grała, ona nie tańczyła, ani nie śpiewała. Ola podeszła bliżej do swojej dziewczyny i objęła ją w pasie.
     - Hej - mruknęła, zanurzając nos w jej włosach. Jeszcze pachniały świeżo nałożoną poprzedniego dnia farbą. - Jak się czujesz?
    Emilia wzruszyła ramionami. Kolejny zły znak. W głowie Oli zapaliła się druga ostrzegawcza lampka.
     - Ej, słońce... - łagodnie obróciła ją do siebie. Emilia odwróciła głowę, unikając spojrzenia Oli. Dziewczyna zmarszczyła brwi zaniepokojona. Musnęła palcami jej podbródek.
      - Co się dzieje? - spytała cicho.
     - Nic takiego. - Emilia pokręciła głową. Kosmyki włosów wypadły jej z koka i opadły na twarz. Ola wiedziała, że to oznacza, że dziać się mogło wszystko i to wszystko, co najgorsze. Wspięła się na palce i pocałowała Emilię w czoło. 
     - Kocham cię, pamiętaj o tym - szepnęła. Emilia mruknęła potakująco, kładąc Oli głowę na ramieniu. Chowała się w ten sposób. Ola głaskała ją po włosach. Zaczęła mruczeć jakąś niedawno usłyszaną melodię, kołysząc się w jej rytm. Wiedziała, że fałszuje i że jest w tym wszystkim bardzo nieporadna, ale Emilii to zawsze poprawiało humor i w jakiś sposób pomagało jej poradzić sobie z Przyjaciółmi, jak to zwykle nazywała. 
     Kiwały się tak przez dłuższą chwilę. Woda w kranie nadal leciała i rozbijała się o niezmyte naczynia. Koszula na ramieniu Oli powoli wilgotniała. A ona głaskała swoją ukochaną po głowie, mając nadzieję, że w ten sposób utrzyma ją przy sobie. Wiedziała jednak, że życie jest ulotne. Zwłaszcza życie Emilii. I wiedziała, że w tej chwili obie są tego bardziej niż świadome.
     - Niedługo odlecę - szepnęła Emilia. Od jakiegoś czasu cały czas to powtarzała. Przeważnie w żartach, ale na dźwięk tych słów, coś w Oli się kurczyło. Tego dnia jednak powiedziała to przez łzy w pełni poważnie. Zaplanowała już to i wiedziała, że robi błąd informując o tym Olę. Ona jednak nie mogła już nic zrobić. Nic nie poradzi. A sprawiedliwe wydawało się ją ostrzec.
     Ola się spięła. Znieruchomiała. Zagryzła wargę, wpatrując się w okno. Zbliżała się zima. Klucze ptaków odlatywały na południe. Jej dłoń nadal mechanicznie gładziła Emilię po głowie.
     - Rozumiem - szepnęła ze ściśniętym gardłem. Ta chwila prędzej czy później musiała nadejść. Emilia na samym początku obiecała jej rok. Dostała ponad dwa razy więcej. Czy mogła oczekiwać więcej i patrzeć na cierpienie osoby, którą tak kochała? Zamknęła oczy. Poniosła porażkę. Nie zdołała jej pomóc. Nie zdoła jej powstrzymać. W tej chwili sama miała ochotę rozłożyć skrzydła i odlecieć. W dal. Gdzieś. Nie ważne gdzie. Może być i nicość. 
      Tak, nicość wydawała się się najbardziej kuszącą opcją.

wtorek, 15 stycznia 2019

Deszcz w grudniu


Ona zawsze gdzieś biegła. Nogi niosły ją w nieznanych kierunkach, zabierały ją na nieznane szczyty, pchały ją ku nieodkrytym skarbom. Jej myśli zaś ją wyprzedzały. Nigdy nie wiedziała, gdzie następnym razem ją zabiorą. Ja też tego nie wiedziałam. Zawsze mnie zaskakiwała. Przez nią wybuchałam tysiącem skrajnych emocji. Przez nią płakałam zrozpaczona i śmiałam się - histerycznie lub ze szczęścia. Nie nadążałam za nią, choć się starałam. Kiedy już myślałam, że przyzwyczajam się do jej tempa, ona zmieniała kierunek lub przyśpieszała jeszcze bardziej, nawet wtedy gdy mnie wydawało się to już niemożliwe.
Była moim szczęściem i moją rozpaczą. Wyciągnęła mnie z nudy i zastoju, ale sprawiła, że ją pokochałam. Czułam, że to był błąd, ale jednak pozwoliłam sobie na to. Bo myślałam, że dzięki temu stanę sią taka jak ona...
Ale nie. Moje miejsce było w tym świecie - w świecie pracy, rodziny, stateczności, w świecie, gdzie żyje się ze spuszczoną głową. Ona tu nie należała. Do tej przykrej, szarej rzeczywistości zaprowadziła ją pewnie jej własna zgubna ciekawość. Ten świat jednak był, jest i będzie zachłanny. Zamknął swą paszczę i połknął ją w całości. Wpadła do kwasów trawiennych, a skórcze rzeczywistości z uporem próbowały ją strawić. I w końcu im się to udało...
Czasem żałuję, że nie zabrała mnie ze sobą.
Podnoszę głowę i patrzę na rozwieszone w parku iluminacje świetlne. Zamykam oczy, wdychając chłodny powiew wiatru. Pachnie starymi drzewami i spalinami. Gdzieś w równoległej alei sprzedają gorącą czekoladę, kawę i grzane wino. Nawet do mnie dociera zapach korzennych przypraw. Chcę się napić, ale brak mi sił by pójść i sobie kupić. Zresztą nawet nie wiem czy mnie na to stać. Zbliżające się święta ogołociły moje konto.
- I na co ci to wszystko? - słyszę jej śmiech. Prycham pod nosem z goryczą. Cholerne tabletki. Chyba wzięłam ich jednak za dużo.
Nie otwieram jednak oczu. Nie chcę rozwiać tej ulotnej iluzji. Póki nie widzę, że nikogo przy mnie nie ma, łatwiej mi wspominać jej głos, jej śmiech, jej ciepły oddech na moim uchu. Póki nie wrócę do rzeczywistości mogę przypomnieć ciału, każdemu pojedynczemu receptorowi, jak reagowało na jej dotyk, na jej pocałunki, na jej głośny, za głośny, śmiech. Obejmuję się ramionami, przywołując w myślach ciężar jej ciała, gdy zwalała się na mnie całą sobą.
- Chcę, żeby wszyscy byli szczęśliwi - odpowiadam. Kąciki ust mi drżą. Ona się śmieje.
- Przecież wiesz, że nie tędy droga. - Nie widzę jej, ale mogę sobie wyobrazić jak uśmieha się z pobłażaniem. Kręcę głową.
- Miałabym olać to wszystko? Prezenty, kolację wigilijną?
Siada obok mnie. Czuję jej zapach. Opiera głowę o moje ramię. Nie czuję zimna.
- Robisz to na siłę. Bez sensu. Nie o to chyba chodzi.
Wzruszam ramionami. Zanurzam nos w jej jasnych włosach. Są rzadkie. Zdecydowanie za często je farbowała.
Milczę. Chcę nacieszyć się jej obecnością. awsze mnie uzależniała. Nawet teraz, gdy już jej nie ma.
- Twoja rodzina będzie szczęśliwa, że przyjdziesz - mruczy ona.
- Nie znasz ich.
- To ty ich nie znasz. Kochają cię. Martwią się o ciebie. Nie potrzebują nie wiadomo jak drogich prezentów czy wykwintych, idealnych dań. Chcą być po prostu z tobą, choć w tej jeden dzień w roku.
Zawiał wiatr. Chłód wraca do mnie. Zaczynam drżeć. Ona jakby to czując, obejmuje mnie ramionami i uczepia się mnie niczym mała małpka. Kręcę głową. Wypieram to. Ona wzdycha z rezygnacją. Wie, że niestety do niczego mnie nie przekona. Odsuwa się ode mnie. Zimno uderza we mnie ze zdwojoną siłą.
- Każdy dzień w roku jest wystarczająco samotny - szapcze. Muska palcami moją dłoń. - Grudzień to trzydzieści najsamotniejszych. Nie izoluj się. Daj sobie pomóc...
- Tak jak ty?! - krzyczę. Nie wytrzymuję. Odwracam się do niej gwałtownie. Łzy ciekną mi po policzkach. Jej już nie ma. Wrażenie obecności zniknęło. Wszystko się zatarło. Łzy spływają mi na brodę i skapują na kurtkę.
- Boże, nic pani nie jest?! - słyszę. Nieobecna patrzę na kobietę, która klęczy przede mną. Jej dłoń od paru minut leży na moim kolanie. Wygląda na przestraszoną. Ma duże oczy, brązowe, bardzo ciemne. Jak kawa bez mleka. Wzdrygam się.
- Przepraszam... - mówię niepewnie. Kobieta podnosi się i otrzepuje kolana ze śniegu, który wciąż leży na chodnikach, choć już dawno powinien się zmienić w szarą maź.
- Jak dobrze, że się pani obudziła. Przestraszyłam się - kobieta odetchnęła z ulgą. - Miałam już wzywać pogotowie. Bałam się, że coś się stało.
Kręcę głową. Za gwałtownie. Trochę mi teraz niedobrze.
- Przepraszam za kłopot - powtarzam cicho. Trochę straciłam kontakt z rzeczywistością. Odpłynęłam. Czasem się to zdarzało, gdy przesadziłam z tabletkami. Ale tylko wtedy ona do mnie wracała... na chwilę...
- Żaden problem. Nie chcę nikogo zostawiać w taką pogodę samego na zimnie, a pani jest zdecydowanie za blada. Jak się pani czuje? Może powinnam wezwać pomoc? - Kobieta siada obok mnie. Ma na sobie czerwoną puchową kurtkę i na nią narzucony fartuch z napisem "Kawa na kółkach". Dopiero teraz zauważam wózek z dużymi termosami. Wskazuję na niego zdezorientowana.
- Pani go wozi przez te zaspy? - pytam cicho. Odchrząkuję. Faktycznie jestem osłabiona.
Kobieta uśmiecha się szeroko, pokazując wszystkie zęby - niewyobrażalnie wręcz równe. Musiała kiedyś nosić aparat.
- Oczywiście. To lepsze niż siłownia i jeszcze mi za to płacą - puszcza mi oczko, a ja patrzę na nią z niedowierzaniem. Po chwili parskam rozbawiona.
- Herbaty? - pyta mnie. Mam ochotę poprosić o to grzane wino, ale w aktualnym stanie chyba jednak nie powinnam. Mimo wszystko. Patrzę do torebki, która stoi obok mnie.
- Poproszę - mówię, wyjmując portfel. Cholera, nie mam za wiele pieniędzy. Same drobniaki.
Kobieta dotyka mojego przedramienia ostrożnie.
- Nie trzeba. Na koszt firmy, okej? Naprawdę wygląda pani, jakby miała zaraz paść. To panią rozgrzeje.
Kiwam głową niepewnie. W życiu nic nie ma za darmo.
- Jest pani pewna? Mogę zapłacić, naprawdę - przygryzam wargę, obserwując jak wstaje i podchodzi do wózka. Kobieta tylko się śmieje, kręcąc głową.
- Na pewno. Niech pani się nie przejmuje.
Uśmiecham się sztywno, nie spuszczając z niej oka. Jest ciepło ubrana. Ma narciarskie spodnie, a pod spodem pewnie jeszcze coś ciepłego. Długie ciemne włosy zaplecione w gruby warkocz spoczywają na jednym z ramion, ale chwilę później zsuwają się na plecy i tańczą nad biodrami w rytm nuconej przez kobietę melodii. Przełykam ślinę. Spuszczam wzrok na swoje zniszczone buty.
Kobieta w końcu odwraca się w moją stronę. Chyba jest ode mnie młodsza. Nie wiem ile może mieć lat. Może jest w wieku studenckim?
- Alicja - mówi, podając mi kubek z herbatą.
- Co... - Jestem nieco zdezorientowana, przyjmując kubek. Chciałam podziękować, ale jedynie patrzę na nią z otwartymi ustami. Ona uśmiecha się delikatnie. Rumieni się od zimna.
- Na imię mi Alicja.
Na mojej twarzy musiało pojawić się zrozumienie, bo roześmiała się i usiadła obok mnie ponownie i wyciągnęła do mnie rękę. Stawiam kubek obok siebie na ławce i zdejmuję rękawiczki. Ściskam jej dłoń. Ma ciepłe ręce, choć pracuje na zewnątrz. Zadziwiające. Krótkie palce, nieco wyschnięta skóra, popękana na wierzchu. Drobne podłużne blizny.
Tnie się...?
Nie, to pewnie kot. Jestem przewrażliwiona.
- Ola - odpowiadam. Uśmiech Alicji staje się jeszcze szerszy o ile to w ogóle jeszcze możliwe.
- Miło mi cię poznać - mówi. I wygląda jakby mówiła to jak najbardziej szczerze. A ja myślę o tych wszystkich ostatnich trzydziestu czterech miesiącach samotności. O każdym dniu i godzinie, kiedy mijałam drugiego człowieka bez słowa czy choćby spojrzenia. O każdej sekundzie, którą spędziłam we własnym wnętrzu, trawiąc moje ja. Czy było warto?
Nie widzę jej twarzy. Widzę za to twarz Alicji, która wygląda trochę jak szczeniak. Ale pamiętam jej słowa, jej dotyk, jej uśmiech i jej ciągły bieg ku czemuś. Czemu? Nie wiem i nigdy się nie dowiedziałam. Udawałam tylko, że wiedziałam. Czasem wydaje mi się, że nawet ona tego nie wiedziała. Biegła, bo tylko tak mogła utrzymać się na powierzchni. Tylko dzięki temu świat nie strawił jej od razu. Nie dotrzymywałam jej kroku. Nie miałam na to szans. Czasem nawet tego nie chciałam, bo to oznaczałoby destrukcję.
Rozpadła się na moich oczach, a ja tak niewiele zrobiłam. Tak niewiele mogłam...
Tak, kochałam ją.
Ale czy dałabym radę z nią odejść...?
Trzymając papierowy kubek w dłoniach i chłonąc zapach korzennej herbaty, próbuję sobie przypomnieć dokładnie jej twarz. To nie jest tak, że niczego nie pamiętam. Po prostu zawsze miałam słabą umiejętność wizualizacji.
Trzy lata...
Wzdycham. Patrzę na Alicję.
- Dziękuję - mówię, uśmiechając się do niej. Młoda kobieta wygląda na zaskoczoną. Odwraca wzrok, drapiąc się po policzku.
- Za co?
Śmieję się.
- Za wszystko. Za to, że się mną zainteresowałaś. I za herbatę. Dziękuję.
Dziewczyna macha ręką lekceważąco.
- Nie masz za co, serio.
I w tym momencie pierwsza kropla deszczu spada na jej nos. Pisnęła, zaciskając oczy. To ją zaskoczyło. Patrzę w niebo. Krople deszczu zaczynają uderzać o ziemie, w śnieg. Jest cieplej niż mi się wydawało. Moja twarz po chwili robi się mokra. Uśmiecham się. Płaczę. Chcę krzyczeć i się śmiać. Chowam twarz w dłoniach. Trzęsę się.
- Jezu, co się dzieje? - Alicja brzmi na spanikowaną. Patrzę na nią i kręcę głową.
- Nic takiego - próbuję powstrzymać histeryczny śmiech, ocierając łzy z policzka. A może to tylko krople deszczu? - Po prostu na święta znowu nie będzie śniegu.
Alicja uśmiecha się ostrożnie. Nie wie jak zareagować. Rozumiem ją. Kładzie mi jednak dłoń na ramieniu. Przez płaszcz czuję ciepło. Tym gestem chce mnie uspokoić. W niewielkim stopniu jej się udaje. Jestem jej wdzięczna
Nie na wszystko mam wpływ. Wiem to. Zawsze jednak próbowałam. Przeraża mnie brak kontroli. Ale może...
Może tym razem dotrzymam kroku.