środa, 1 kwietnia 2020

Białe kruki

Dwa białe kruki przysiadły na parapecie tuż obok butelki rozcieńczonego spirytusu, który chemica zazwyczaj chowała w jednej z szafek na zapleczu. Otuliły się swymi przydymionymi skrzydłami i zakrakały do siebie smętnie na przywitanie. To był ciężki dzień, o czym świadczyły powyrywane pióra z ogona i parę kolorowych plastrów na chudych nogach. To był smutny dzień, czego nie potrafiły ukryć lśniące, czarne oczy i krople wody spływające po majestatycznym dziobie.
W tej chwili białe kruki nie były białymi krukami, a czarnymi owcami – okropnymi, niezgrabnymi zwierzętami, które choć bardzo by chciały, nie potrafiły się skryć w tłumie. Byli na to zbyt niezwykli. Zbyt dziwaczni.
Dwa wianki uplecione za szkołą zdobiły królewskie głowy, które zamiast dumnie unosić się ku górze, smętnie wpatrywały się w bose stopy niezastraszone przez odłamki szkła czy niedopałki papierosów na szkolnym boisku. Tak bardzo trudno było czuć się pięknym, gdy wokół wszyscy tym pięknem gardzili.
Kruki więc przestały być na tą chwilę krukami. Po to zleciały na parapet. Po to spotkały się na zapleczu starej chemicy. Jednak tutaj nie mogły być również owcami. Owce potrzebują pasterza, a to dla nich był przeżytek. Nie potrzebowali władzy, nie potrzebowali przewodnika, nie potrzebowali poganiających ich psów. Tutaj nie mogli być owcami, a już na pewno nie czarnymi. Tutaj powinni być krukami – pięknymi, majestatycznymi i białymi. Czasem jednak się nie dało. Wtedy pozostawali ludźmi. Wtedy skłaniali swe głowy. W pokorze oddawali swe skrzydła, które przydymił dym z kominów. Wiedzieli, że na tą chwilę na nie nie zasługiwali. Musieli to odpokutować. I głównie po to się spotykali.

Wpletli we włosy kwiaty ze szkolnego boiska. Usiedli po dwóch stronach niewielkiego pomieszczenia. Szum wiatraka wypełniał ciszę pomiędzy nimi. Sprawdziany przygniecione szklanką z wodą wyrywały się do tańca. Muzyki jednak brakowało, a przynajmniej oni jej nie słyszeli.
W szkole ciężko było znaleźć ustronne miejsce. Obaj mieli w sobie zbyt wiele godności, by chować się w łazienkowych kabinach, a zwykły, odosobniony kąt, nie był wystarczająco dyskretny, aby być odbiorcą ich cichych słów i głośnych myśli. Na własną rękę przemierzali piętra wzdłuż i wszerz, mając nadzieję, że kiedyś odnajdą w społecznym uścisku, choć jedną szparę, którą będą mogli wypełnić swoją egzystencją.
W końcu odnaleźli swoje miejsce. I to ich połączyło. Wcześniej każdy z nich zawsze był sam. Mieli umówione spotkanie z samotnością, na którym się nie zjawili z przypadku.
Różnili się. Tańczył na korytarzach. Próbował zlać się ze ścianą. Uśmiechał się do wszystkich. Spuszczał wzrok na widok kolejnych krzyżyków, które sam postawił. Nie umiał. Umiał. Umiał. Nie umiał. Światło i cień. Blondyn i brunet. Poeta i filozof.
Łączyły ich nieprzespane noce, zamiłowanie do słów, obrazów, dźwięków, inności, kolorowe skarpetki i myśli, które bali się wypowiedzieć na głos.
      Dwa białe kruki zadziobane jeszcze w gnieździe, wyrzucone z grupy, pozostawione same sobie. Słuchali i słyszeli, patrzyli i widzieli, ale obaj milczeli, bo taką rolę im przypisano. Audi, vide, sile, biały kruku! Audi, vide, sile!

środa, 23 października 2019

Powroty we mgle

     Wypaliła trzy nim autobus zajechał na przystanek. Dym papierosowy unosił się leniwie ku górze, znikając w gęstych pasmach mgły. Przychodził jej na myśl jakaś niezbyt wymyślna metafora dotycząca społeczeństwa, ale zepchnęła ją w głąb umysłu. Za dużo myślała. Zdecydowanie za dużo. I tak jak mówiła Alicja, nim zamknęła się w swoim pokoju, ostentacyjnie trzaskając drzwiami - nic dobrego z tego nigdy nie wynikało.
     Ola wsiadła do autobusu. Drzwi zasunęły się za nią z irytującym piskiem Zajęła miejsce, od razu przykładając czoło do chłodnej szyby. Przymknęła oczy. Czekała ją długa droga powrotna. Nie powinna była tak wychodzić bez słowa. Nie powinna była niesiona jakimś wewnętrznym szałem jechać tak daleko, nie wiedząc nawet gdzie. Spojrzała na ekran rozładowanego telefonu. Alicja pewnie wydzwaniała i zostawiła jej masę wiadomości. Westchnęła, zwracając wzrok ku mgle, która tłoczyła się za szybą. Ledwo było co widać na więcej niż pięć metrów.
     Zdawała sobie sprawę, że ta sprzeczka nie była w pełni jej winą. Alicja jednak nie miała nic złego na myśli. Chciała po prostu wiedzieć. Chciała słownego potwierdzenia. Problem pojawiał się w niej. To Ola potrzebowała dokładnej definicji. To ona nie potrafiła jasno stwierdzić czy to, co czuje, jest tym o czym Alicja mówiła. Potrzebuję cię. Pragnę cię. Zależy mi. Chcę przy tobie być. Te słowa łatwiej było powiedzieć. Wiedziała co znaczą. Ale kocham cię? Nie umiała tego powiedzieć. Nie rozumiała tych słów, bo nie potrafiła ich zdefiniować. Jak Alicja mogła od niej tego wymagać skoro od stuleci najwięksi myśliciele świata próbowali bez skutku?
     Odbicie w szybie zmarszczyło gniewnie brwi, skrzywiło usta. Ona jednak czuła smutek. Bo zraniła najważniejszą osobę. Jedyną której na niej zależało.
     Zazdrościła Ali. Ona potrafiła uprościć świat do paru słów i zawsze trafiała w sedno. W przeciwieństwie do niej Ola zawsze się w słowach gubiła. Dla niej były nie wystarczające by określić gamę szarpiących nią uczuć czy by opisać kłębiące się w jej głowie myśli.
      Kłębiące się niczym dym z papierosa.
      Lub mgła.
     Bo jak można było sprowadzić całą złożoność świata do słów? Jak? Świat, wszystko co z nim związane było ponad człowiekiem. Było przed i ponad nim. Słowa były rzeczą ludzką. Słowa wszystko zerojedynkowały, sprowadzały do cyfr, liter, kodów i równań. Nie pokazywały jednak pełni. Nie mogły, prawda? Samo poznanie człowieka jest ograniczone, więc jak coś skonstruowanego przez niego do życia w grupie mogło przekroczyć jego możliwości?
     Kropka. Stop. Powrót.
     Za dużo myślała. To nigdy nie prowadziło jej do niczego dobrego. 
     Wiedziała, że gdy spuszczała ze smyczy obłoki myśli, wędrowały one w mroczne zakamarki jej umysłu. Niczym mgła wnikały w każdy zakamarek, nie bacząc na czychające przed nimi przeszkody. Ba, te przeszkody równie dobrze mogłyby dla nich nie istnieć.
     Droga ciagnęła się bez końca. Ola uciekała wzrokiem przez szybę, co chwilę skupiając go na to innym drzewie. Próbowała wyłączyć umysł, skupić się na czymś prostym, konkretnym, materialnym. Jej myśli jednak rozlewały się na wszystkie strony niczym tak cholenderna mgła. Musiała szybko wrócić do domu. Do Ali. Ona zawsze potrafiła jednym słowem czy dotykiem bladych ust sprowadzić ją na ziemię.
     Jak ktoś mógł mieć nad nią taką władzę? Uśmiechnęła się.
     Autobus zatrzymał się na przystanku końcowym. Ola dźwignęła się z siedzenia i bez pośpiechu opuściła pojazd. Była ostatnim pasażerem. Pomachała kierowcy, który nawet na to nie zareagował i po prostu odjechał do zajezdni. 
     - Wróciłaś - usłyszała znajomy głos. Spuściła wzrok, gdy Alicja podeszła do niej i odgarnęła włosy z jej twarzy. - Martwiłam się, że nie wrócisz. Na szczęście twój instynkt samozachowawczy zawsze każe ci wracać o tej samej godzinie.
     Uśmiechnęła się smutno do Oli. Ola to odwzajemniła niemrawo. Latarnia nad ich głowami zamigotała krótko.
     Może i nie znała definicji miłości i nie potrafiła wypowiedzieć na głos tych dwóch zaklętych słów, ale wiedziała co czuje do Ali. Może nie było na to słów, a może to właśnie była miłość. Nie wiedziała tego jeszcze. I nie wiedziała czy chce wiedzieć. Ważne było to, że w tej chwili ciepła dłoń dotykała jej schłodzonego policzka, a pod cienkim płaszczem biło serce, którego rytm tak dobrze znała. Chciałaby umieć znaleźć słowa by to Ali przekazać. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w te lśniące, brązowe oczy by wiedzieć, że nie musi.
     Alicja wszystko to rozumiała.
     Nie potrzeba było słów.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Tęczowe serce

     Czuł jej palce na swojej twarzy, na policzkach, ustach, powiekach. Kąciki ust mu drżały z lekkiego rozbawienia. 
     - No, gotowe - powiedziała Alicja, wycierając palce z limonkowego cienia do powiek w starte dżinsy. Przyjrzała się krytycznym okiem swojemu dziełu. - Jezu, jesteś taki piękny.
     Marcel roześmiał się zawstydzony.
     - Przesadzasz - burknął, bawiąc się kosmykiem zaplecionych w warkocz włosów. Alicja pokręciła energicznie głową. 
    - Facet, spójrz w lustro. Jesteś po prostu piękny. Młody bóg! - zaczęła szperać w swojej przepastnej torebce i po chwili wyciągnęła lusterko wielkości jej twarzy i podała Marcelowi. Chłopak przyjrzał się swojemu obliczu. Ali miała talent. Umiała wyciągnąć  to co najlepsze, kryjąc przy tym wszelkie niedoskonałości. Jego kości policzkowe zostały mocno podkreślone, usta zdawały się jakby pełniejsze, noc zgrabniejszy, a czoło gładkie jak porcelana.  Wokół oczu miał jakby abstrakcyjne malowidło, przywodzący na myśl łąkę czy coś podobnego. Roześmiał się. Wyglądał jak psotny elf. 
     - Coś nie tak? - spytała Alicja. Marcel pokręcił głową.
     - Jesteś mistrzynią w swym fachu, mi amore - nachylił się by pocałować ją w nos. Miała tam takie urocze piegi. Dziewczyna zarumieniła się, odwracając wzrok. Odchrząknęła. 
     - Chyba powinniśmy już iść - szepnęła, upychając wszystkie kosmetyki do torby. Marcel jej przytaknął. Wstał i podał jej rękę. Alicja skorzystała z pomocy, podciągając się na jego ramieniu. Chłopak stęknął teatralnie, za co oberwał mocnego plaskacza w plecy. Przewrócił tylko oczami i ruszył za dziewczyną, która w podskokach opuściła łazienkę. 
     Korytarz szkolny był pusty. Nic w tym dziwnego, w końcu była sobota, ale Marcel i tak poczuł się dziwnie. Tak jakby znowu opuścił lekcję na prośbę Ali. Alicja spojrzała na zegarek na nadgarstku.
     - Niedługo się zaczyna. Pod Szekspirowskim, nie? - spojrzała na Marcela z szerokim uśmiechem. Chłopak przytaknął. Dziewczyna splotła ich palce i mrugnęła do niego pokrzepiająco. Będzie dobrze. Nie miał się czego bać. W końcu byli razem. Ani jego matka, ani jej pokręcony brat im teraz nie przeszkodzą. Marcel spojrzał na tęczowe serce, które narysował na policzku Alicji. Było nieco krzywe, ale ona się tym nie przejmowała. Schylił się i pocałował ją pod okiem. Zaskoczył ją tym. Roześmiał się w duchu. Głupia, ciągle nie przywykła. 
     - Kocham cię, mi amore - mruknął. Dziewczyna nieśmiało chwyciła go za rękę. On ścisnął ją delikatnie i skierowali się do wyjścia ze szkoły. Czekał ich pierwszy wspólny marsz przez Gdańsk. W imię równości i miłości. Nawet jeśli brzmiało to strasznie pompatycznie... 

czwartek, 11 kwietnia 2019

Tajemniczy ogród

     Opowiem wam coś o moim bracie. To był marzyciel jakich mało. Przy tym nosił się elegancko, miał zawsze wystylizowane wąsy i słomkowy kapelusz podobny do tych, jakie panie zakładały na herbaciane popołudnia. Zawsze miał na nim wianek ze świeżych, polnych kwiatów. Ciężko było go ominąć wzrokiem. Wyróżniał się. Choć zdawało się, że to lekkoduch pełen jakichś niestworzonych idei i nieosiągalnych planów, a do tego leń i nicpoń, ja go podziwiałem. Odkąd pamiętam podążałem za nim krok w krok, śledząc jego poczynania, spijając mu z warg każde słowo. On często sadzał mnie sobie na kolanach i opowiadał cicho swe historie. Ach, a cóż to były za historie! Pełne piękna i słodyczy. Opowiadał mi o łąkach porośniętych gęsto kwiatami, o cicho szumiących drzewach, dających przyjemny cień, o słońcu oświetlającym nagie ciała, o strumieniach czystej wody, o pszczołach bez żądeł, o motylach bez strachu Opowiadał mi o miejscach oddalonym od miast i fabryk. O miejscach, gdzie nie ma biedy, nie ma bogactw. O miejscach, gdzie nikt nie ocenia, nikt nie komentuje i nikt nie protestuje. Urzekał mnie tymi opowieściami. Czarował całego mnie, całą moją wolę i siłę. Czasem usypiałem mu na kolanach. Czasem nie. Wtedy zdawałem się unosić pod sufit. Obserwowałem jak delikatnie mnie dotyka, jak głaszcze moje plecy, kolana, głowę. Czułem jego delikatne pocałunki składane na moich policzkach, nosie, wargach... Czasem jego palce wsuwały się pod źle zapiętą koszulę, ale zawsze je wtedy cofał i budził mnie łaskotkami. Na jego twarzy widać było jakiś ból.
     Im starszy byłem tym więcej rozumiałem. Zacząłem pojmować otaczający mnie świat i ludzi, którzy na każdym kroku czegoś oczekiwali, za czymś gonili, czegoś się bali. Zacząłem powoli rozumieć mojego brata i jego nieustające bóle, które czasem wychodziły poza głowę i zostawiały ślad na gładkim czole. Czasem te jego oczy przygasały. Przestawał w nich lśnić ten tajemniczy blask pasji, za który tak chętnie podążałem. Wtedy mój brat zamykał się w sobie, cichł. Nie chciał mieć wtedy ze mną nic do czynienia. Stawał się wręcz agresywny, gdy pojawiałem się w zasięgu wzroku. 
Stan ten jednak szybko znikał. Wtedy znów przychodził opowiadać mi swoje historie. Opowiadał mi o mężczyznach i mężczyznach. O kobietach i kobietach. O kobietach w ciałach mężczyzn i na odwrót. Opowiadał mi o wspólnej miłości, o czułych pocałunkach, o braku więzów.Opowiadał mi o grupach, a nie tylko parach. Opowiadał o słodyczy, o miodzie, o pszczołach i motylach oraz o kwiatowym pyłku. A potem w opowieściach wznosił się ku górze, ku błękitnemu niebu i słońcu. Gdy zaś słońce zachodziło. Kwiaty zamykały swe główki. Zewsząd zlatywały się świetliki, które osiadały na źdźbłach traw i na miękkiej, ciepłej jeszcze skórze ciał, które przylegały do siebie by w owym raju dotrwać do rana. Jak zwierzęta? Może. Ale w tajemniczym ogrodzie mojego brata ludzie kochali prawdziwie. To było jedyne takie miejsce. O tym właśnie mi opowiadał.
     Z czasem coś zaczęło mnie niepokoić. Mój brat częściej uciekał w głąb siebie. Częściej skrywał swą twarz pod słomkowym kapeluszem. Kwiaty na jego kapeluszu więdły, odpadały, umierały. On sam znikał. Pewnego dnia spytałem go o to. Uśmiechnął się do mnie słabo. Zdawał się mnie w ogóle nie dostrzegać, choć stałem tuż przed nim, choć owinąłem ramiona wokół jego tali. To wrażenie minęło, gdy dotknął moich włosów. Wplótł w nie palce i wolno zaczął przeczesywać, wciąż uśmiechając się tak słabo, tak smutno... Chciałem go pocieszyć. Chciałem zrobić coś, byle tylko go rozweselić. Zacząłem mu przypominać o tajemniczym ogrodzie. O kwiatach i pszczołach. O słońcu i cieniu drzew. O cichym szumie strumienia i miękkich ciałach ułożonych jedno przy drugim, oddychających jednym rytmem. On jednak roześmiał się tylko gorzko, a z jego pięknych, zawsze pełnych pasji oczu zaczęły płynąć łzy. Powiedział mi, że ogród nie istnieje i nigdy nie zaistnieje. Powiedział mi, że świat nienawidzi takich jak on. Zaprzeczyłem. On tylko kręcił głową. Nie wiedziałem co robić, więc powoli zacząłem scałowywać łzy z jego szczęki, policzków, ust... A on o powoli wiądł w moich ramionach, choć trzymałem go mocno, choć próbowałem przekazać mu połowę życia, które mi pozostało. Czułem ból, rozdzierający ból. Choć jego ciało było tuż przy moim, choć czułem bicie jego serca, on sam znikał. Nie wiedziałem, co wtedy czuł. Nie mogłem wiedzieć.
     Zrozumiałem długo później. Zrozumiałem, gdy poczułem gładką skórę pod palcami, szybko bijący puls... Zrozumiałem, gdy zobaczyłem pierwsze ślady krwi na palcach... Zrozumiałem... Ogród mojego brata - nasz ogród - nigdy nie zaistnieje. Zrozumiałem co czuł, gdy ode mnie powoli odchodził. On wtedy, gdy raz dałem mu więcej, zrozumiał, że nie dotrze do swego celu, nie stworzy idealnego świata, nie spełni marzeń. W chwili, gdy składałem ostatnie pocałunki na jego spoconym ciele czuł, że zaraz odleci i zatrzyma się 10 metrów od nieba. Za daleko.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

W starej Galerii na świętego Jana

    Galeria była pusta, a jednak do niej wciąż dobiegały echa prowadzonych tu rozmów. Mimo, że nałożyła słuchawki i puściła playlistę ułożoną jej przez Panią Doktor, to głosy wcale nie chciały ucichnąć. Wręcz przeciwnie. Nabrały kolorów i zaczęły mącić w obrazach, wiszących na ścianie. Przybierały kształty rzeźb, poruszały ich kamiennymi kończynami. W ukryciu, tak żeby tylko ona mogła to dostrzec. Spuściła wzrok na leżący na kolanach zeszyt. Skupiła się na bieli kartki i jej możliwościach. Wzięła między palce naostrzoną część ołówka, który połamała podczas ostatniego ataku. Grafit zaczął zostawiać ślady na kartce. Przestała kontrolować rękę. Potwory właśnie tego chciały - pokazać się jej. Kierowały więc teraz jej ręką, kreśląc najpierw niepewne, a po chwili wyraźne, ostre linie. Ręka już ją bolała, palców prawie nie czuła. A przed oczami miała twarz tylko nie pamiętała czy własną, czy cudzą.
     - Ali, co ty tu robisz o tej porze? - usłyszała. Gwałtownie się wyprostowała i zdrętwiała. Poczuła się jak lunatyk wybudzony ze snu. Przerwano jej senny spacer - spacer koszmarny, ale potrzebny. Rozmowy wciąż nie ucichły. Było ich jakby mniej, ale potwory nadal podpowiadały głosom nowe tematy 
     Wolno odwróciła głowę w stronę pytającego. Za nią stał mężczyzna. Znała go? Chyba tak. Nie należał do potworów. Podszedł do niej i usiadł obok na ławce, opierając o nią również mop. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Nawet nie wiedziała, że zaczęła drżeć.  Mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopak przyłożył jej dłoń do czuła.
     - Jak się czujesz? - spytał cicho, patrząc na nią łagodnie tymi swoimi niewinnymi, niebieskimi oczami. 
     - Jakby zdeptał mnie dinozaur - odpowiedziała równie cicho, nie spuszczając z niego wzroku. Aleksy parsknął krótkim śmiechem. Pogładził Alicję po kędzierzawych włosach.
     - Pocałuj mnie, jeśli się mylę, mała - zaczął, a Alicja wstrzymała oddech. Potwory zaczęły coś szeptać, ale głosy jeden po drugim ucichały - ale dinozaury nie istnieją, prawda?
    Miał rację? Oczywiście, że nie. Dinozaury istniały. W jej głowie na pewno. Ale jeśli istniały w jej głowie, to czy nie istniały naprawdę?
    Pochyliła się i przycisnęła swoje chłodne wargi do jego gorących, miękkich, parzących. Coś się w niej zagotowało, ale świat wokół ucichł. Znowu była sama wśród rzeźb i urokliwych pejzaży. Znowu sama w starej Galerii na świętego Jana. 

piątek, 22 marca 2019

Pierwsza krew

Zostawił po sobie tylko metaliczny zapach krwi i błogą ciszę. Względnie błogą. W jego wnętrzu się burzyło. Wyszedł z łazienki, zamykając za sobą drzwi. Była noc. Wszyscy spali, a mimo to w nim rósł wstyd. Lędźwie rozrywał mu ból, miał ochotę upaść na kolana i po prostu się rozpłakać. Nie wiedział co robić. Może dla kogoś normalnego byłoby to oczywiste. Może gdyby… Może gdyby uważniej słuchał matki, kiedy mówiła o tych sprawach, teraz by wiedział. A nawet jeśli nie dzięki matce, to przecież powinien być przygotowany! To musiało się prędzej czy później stać, nie powinien był się łudzić, że go to ominie. Osunął się po ścianie i podkulił nogi. Boże, czemu własne ciało musiało go zdradzać… Czy naprawdę zasługiwał na ból? Miał ochotę wymiotować, ale żołądek był pusty. Normalnie już by siedział w łazience, ale tam nadal pachniało krwią i… kobiecością. Przełknął ślinę, otaczając uda ramionami. Czuł, że papier, który włożył w bokserki przemaka. Czuł drapiącą w pierś panikę. Coś musiał zrobić. Mama przecież sobie jakoś radziła.
Nim zdążył pomyśleć, już ją wołał. Światło na końcu korytarza się zapaliło. Mama podbiegła do niego. Miała na sobie miękki różowy szlafrok. W jej oczach była troska i panika.
- Emi… - zawahała się, ale on do tego przywykł. Uklękła przy nim. – Słońce, co się dzieje? Jesteś blady.
Przyłożyła mu dłoń do czoła. Kciukiem otarła mu pojedynczą łzę z policzka. On pokręcił głową. Nie chciał tego mówić. To było upokarzające.
- Ja… - urwał. Nie mogło mu to przejść przez gardło. Przełknął ślinę. Strasznie chciało mu się pić. – Zaczęło się. Ja nie wiem…
Kobieta w pewnej chwili spojrzała na niego bez zrozumienia. Zmarszczyła brwi zdezorientowana i powiodła wzrokiem po swoim dziecku. Czy gdzieś się zraniło? Zachorowało? Jego biała koszulka była delikatnie poplamiona u dołu. Westchnęła. Zalała ją fala ulgi.
- Głupolu – szepnęła czule, tarmosząc mu włosy. – Nie ma co panikować. Nauczymy się jak sobie z tym radzić.
Złapała go za rękę i wstała, pociągając go za sobą. Zaprowadziła go do łazienki. Opuściła deskę klozetową i spuściła wodę, którą jej dziecko zostawiło jako dowód czegoś, o czym nie chciało lub nie potrafiło mówić. Posadziła go na murku i wyjęła paczkę podpasek.
- To będzie musiało ci na parę lat wystarczyć – powiedziała, klękając przed nim. Wsunęła mu opakowanie między dłonie. Uśmiechnęła się do niego pocieszająco. – Potem coś wymyślimy. Nie mówię, że operacja… no… - wzięła głęboki wdech, chcąc się uspokoić. Jej dziecko od początku było inne. Wiedziała to. Ono to wiedziało. Jej córka… Jej syn. Nie ważne. To było jej dziecko. – Nie wiem, czy korekta płci rozwiąże problem. Ale obiecuję, że zacznę czytać więcej i się dowiem, dobrze?
    Kiwnął niepewnie głową, po czym się rozpłakał. Mama go przytuliła ze łzami w oczach. Siedzieli tak przez dłuższą chwilę. Potem kobieta opuściła łazienkę. Poszła do kuchni, nalała wody do szklanki i przygotowała parę tabletek na bóle menstruacyjne. Usiadła i ukryła twarz w dłoniach. Będzie ciężko, ale chciała żeby jej syn był szczęśliwy. Emil będzie szczęśliwy.
    - Przepraszam, mamo – usłyszała. Podniosła głowę i spojrzała na swoje biedne, zagubione dziecko. Uśmiechnęła się nieco smutno. Nie wiedziała w tym momencie, które z nich chciała bardziej pocieszyć – jego czy siebie. Wyciągnęła do niego ręce.
    - Chodź tu – szepnęła. Emil podszedł i padł w jej ramiona. Przyciągnęła go mocno do siebie. Był drobny, szczupły. Tyle życia było przed nim, tyle jeszcze łez, porażek, bólu. Świat nie raz go zrani. Ale będzie silny. Ona mu pomoże. Będzie z nim. Będzie dobrze. Przymknęła oczy, zanurzając nos w jego miękkich włosach. Roześmiała się cicho. Kiedyś musi być dobrze, inaczej złoży reklamację.
    - Przynajmniej nie będziesz kolejnym facetem, który powie kobiecie, że przesadza – powiedziała, drapiąc go za uchem, tak jak to robiła, gdy był jeszcze niemowlęciem.
    Emil parsknął w jej szlafrok, wydmuchując nos.

niedziela, 17 lutego 2019

Odlecę z ptakami

     Zmywała naczynia, gdy Ola wróciła do domu. Już samo to było dziwne. Nigdy nie zabierała się za to sama z siebie. Najdziwniejsze jednak było to, że nie robiła przy tym tyle hałasu, co zazwyczaj. Muzyka nie grała, ona nie tańczyła, ani nie śpiewała. Ola podeszła bliżej do swojej dziewczyny i objęła ją w pasie.
     - Hej - mruknęła, zanurzając nos w jej włosach. Jeszcze pachniały świeżo nałożoną poprzedniego dnia farbą. - Jak się czujesz?
    Emilia wzruszyła ramionami. Kolejny zły znak. W głowie Oli zapaliła się druga ostrzegawcza lampka.
     - Ej, słońce... - łagodnie obróciła ją do siebie. Emilia odwróciła głowę, unikając spojrzenia Oli. Dziewczyna zmarszczyła brwi zaniepokojona. Musnęła palcami jej podbródek.
      - Co się dzieje? - spytała cicho.
     - Nic takiego. - Emilia pokręciła głową. Kosmyki włosów wypadły jej z koka i opadły na twarz. Ola wiedziała, że to oznacza, że dziać się mogło wszystko i to wszystko, co najgorsze. Wspięła się na palce i pocałowała Emilię w czoło. 
     - Kocham cię, pamiętaj o tym - szepnęła. Emilia mruknęła potakująco, kładąc Oli głowę na ramieniu. Chowała się w ten sposób. Ola głaskała ją po włosach. Zaczęła mruczeć jakąś niedawno usłyszaną melodię, kołysząc się w jej rytm. Wiedziała, że fałszuje i że jest w tym wszystkim bardzo nieporadna, ale Emilii to zawsze poprawiało humor i w jakiś sposób pomagało jej poradzić sobie z Przyjaciółmi, jak to zwykle nazywała. 
     Kiwały się tak przez dłuższą chwilę. Woda w kranie nadal leciała i rozbijała się o niezmyte naczynia. Koszula na ramieniu Oli powoli wilgotniała. A ona głaskała swoją ukochaną po głowie, mając nadzieję, że w ten sposób utrzyma ją przy sobie. Wiedziała jednak, że życie jest ulotne. Zwłaszcza życie Emilii. I wiedziała, że w tej chwili obie są tego bardziej niż świadome.
     - Niedługo odlecę - szepnęła Emilia. Od jakiegoś czasu cały czas to powtarzała. Przeważnie w żartach, ale na dźwięk tych słów, coś w Oli się kurczyło. Tego dnia jednak powiedziała to przez łzy w pełni poważnie. Zaplanowała już to i wiedziała, że robi błąd informując o tym Olę. Ona jednak nie mogła już nic zrobić. Nic nie poradzi. A sprawiedliwe wydawało się ją ostrzec.
     Ola się spięła. Znieruchomiała. Zagryzła wargę, wpatrując się w okno. Zbliżała się zima. Klucze ptaków odlatywały na południe. Jej dłoń nadal mechanicznie gładziła Emilię po głowie.
     - Rozumiem - szepnęła ze ściśniętym gardłem. Ta chwila prędzej czy później musiała nadejść. Emilia na samym początku obiecała jej rok. Dostała ponad dwa razy więcej. Czy mogła oczekiwać więcej i patrzeć na cierpienie osoby, którą tak kochała? Zamknęła oczy. Poniosła porażkę. Nie zdołała jej pomóc. Nie zdoła jej powstrzymać. W tej chwili sama miała ochotę rozłożyć skrzydła i odlecieć. W dal. Gdzieś. Nie ważne gdzie. Może być i nicość. 
      Tak, nicość wydawała się się najbardziej kuszącą opcją.