wtorek, 25 września 2018

A więc pocałuj!


To się zaczęło niespodziewanie, a przynajmniej tak sobie wmawiałem, aby ukryć te wszystkie miesiące w tajemnicy przed światem i sobą.
Często po prostu rozmawialiśmy, ty nigdy nie potrafiłeś się zamknąć. Uwielbiałem to u ciebie, bo mogłem słuchać i słuchać, w nieskończoność. Nie ważne o czym: o rodzinie, o grach, o psie kuzyna brata wujka kolegi. Nieistotne. Byle móc cię słuchać. Teraz. Jutro. W nieskończoność.
Bywały jednak dni, że cierpiałeś. W twoich oczach gasł blask entuzjazmu, ty marniałeś, choć uśmiech nie opuścił swojego miejsca. Zdawałoby się, że jest wszystko dobrze, wszystko jak zwykle. Ja jednak zawsze widziałem i cierpiałem razem z tobą.
To był jeden z tych dni. Nie chciałeś mi powiedzieć, co się dzieje, a ja nie chciałem drążyć, bojąc się cię zranić. Zgadywać zaś nie potrafiłem. Ktoś jednak zrobił to za mnie.
Kiedy cię znalazłem siedziałeś na podłodze w łazience. Było już po lekcjach, ty miałeś potwornego sińca pod okiem. Okna były otwarte, a od środka pokrywał je szron. Nie wiem, co próbowałeś tym osiągnąć. Nie myślałem o tym. Nie chciałem. Bałem się.
– Co się stało? – spytałem, przysiadając obok. Zachowałem jednak pewną odległość. Były pewne granice, których nadal nie potrafiłem przekroczyć, choć Bóg mi świadkiem, jak często  o tym śniłem.
Pokręciłeś głową w odpowiedzi. Odpuściłem więc. Nie chciałeś mówić, akceptowałem to. Wstałem i podszedłem do umywalki, aby zmoczyć jeden koniec szalika, który nosiłem na szyi, zimną wodą. Podałem ci go, a ty przyłożyłeś ociekający materiał do oka.
– Nie chcesz iść do pielęgniarki? – Próbowałem. Próbowałem nawiązać z tobą kontakt. Ty jednak znowu pokręciłeś głową. Przymknąłem oczy. Nie otwierając ich, ponownie zadałem ci pytanie.
– Gdzie jeszcze cię uderzyli?
Jeśli próbował kogoś kryć, nie miał szans. Widać było jak na dłoni, że ktoś go pobił, a ja musiałem się tylko dowiedzie kto to był.
Wzruszyłeś ramionami. Nic nie powiedziałeś.
Kopnąłem w kaloryfer, o który się opierałeś. Spojrzałeś na mnie zaskoczony. Sam się sobie dziwiłem. Wziąłem głęboki wdech, aby się uspokoić. Podszedłem do okien i je zamknąłem. Oboje już drżeliśmy z zimna.
– Dlaczego nic nie mówisz? – Starałem się zachować spokój, ale słowa te zabrzmiały chłodniej niż szyby pokryte szronem.
Nie musiałeś odpowiadać. Ten jeden raz się domyśliłem: nie chciałeś żebym wiedział. Nie potrafiłem ci spojrzeć w oczy. Przecież zawsze mówiliśmy sobie wszystko! Czyż nie?!
– Kurwa – sapnąłem, zaciskając dłonie w pięści. – Po prostu powiedz kto! Dlaczego!
– Nie chcę żebyś się mną przejmował.
Odwróciłem się w twoją stronę. Zgromiłem cię wzrokiem. Ty patrzyłeś na mnie i chyba oboje próbowaliśmy się nawzajem spacyfikować.
– Za późno – syknąłem cicho. I wtedy ze mnie wypłynęło. Wszystko.
Bo z naszej dwójki to ty zawsze mówiłeś. Nasze rozmowy polegały na twoim monologu. Kiedyś jednak tama musiała runąć, a wraz z nią potok moich słów, które chowałem przed tobą przez ten cały czas. Potok słów i myśli, do których nie potrafiłem się przyznać.
Bo prawdy nie dało się ukrywać wiecznie.
Bo przeczuwałem.
Bo chciałem.
Bo twoje szczęście było moim marzeniem.
Bo nigdy nie chciałem widzieć twoich łez.
Bo wystarczył ten jeden moment sprzed wielu miesięcy.
Bo odkąd pierwszy raz zobaczyłem twój uśmiech, moje życie się zmieniło.
Bo kiedy po raz pierwszy chwyciłeś mnie za rękę, próbują dodać otuchy, odtrąciłem ją, bojąc się cię stracić, przez jakąś moją głupią reakcję.
Bo byłeś jedynym, na którym mi kiedykolwiek zależało.
Zaczerpnąłem głęboki wdech, próbując jeszcze coś sobie przypomnieć. Kolejny powód, by mieć prawo się o ciebie martwić. Wtedy jednak dostrzegłem twój uśmiech i jedną łzę spływającą po fiołkowym policzku. Cały gniew ze mnie uleciał.
– Co się dzieje? – Spanikowałem. Przyklęknąłem przy tobie. Pokręciłeś głową rozbawiony. Nie wiedziałem z czego się śmiejesz.
– Po prostu pomyślałem, jak mógłbym cię uciszyć.
Zmarszczyłem brwi.
– Jak?
Wyciągnąłeś rękę w moją stronę. Drżała. Przestraszyłem się, gdy dotknęła mojego policzka. Była chorobliwie zimna. Ile ty tutaj siedziałeś, nim cię znalazłem?
– Mógłbym cię pocałować. Wtedy na pewno być umilkł.
Wstrzymałem oddech, a wspomnienia wypartych marzeń wróciły do mnie. Jak widma przedarły się przez osłonę, za którą je trzymałem, zalewając mnie falą obrazów. Zacisnąłem dłoń na twoich zmarzniętych palcach. Nie myślałem. Nie potrafiłem. Jakbym pomyślał, po prostu bym się odsunął. Nie zrobiłem tego.
– A więc pocałuj – szepnąłem, nim zdrowy rozsądek zdążył do mnie powrócić.
A ty po prostu to zrobiłeś.
I żaden z nas nie miał pojęcia co dalej.


sobota, 15 września 2018

Płomień niebios

Malował zawsze anioły w płomieniach. Żarzyły się ich skrzydła, złote włosy, przenikliwe oczy. Od dziecka kochała te obrazy. Gdy tata zasypiał na starej kanapie, ona podchodziła do sztalug i drobnymi, chudymi palcami wodziła po wyschniętej farbie, wzrokiem pożerała rysy twarzy, kształty piór układających się w rozłożyste skrzydła. Wdychała zapach farby i wsłuchiwała się w trzask ognia w wiecznie rozpalonym kominku. Zamykała oczy i wyobrażała sobie, że anioły wychodzą z malowideł, a potem biorą ją pod swoją ochronę, tak jak to robiła niegdyś mama. Potem tata się budził. Krzyczał. Przeklinał. Czasem mówił za dużo. Czasem zamykał ją w szafie. Czasem po prostu odsuwał od obrazu i kazał iść do pokoju. To jednak nie było ważne. Anioły wrosły w jej umysł. Nawiedzały ją w snach, budziły ją swymi pieśniami. A ich oczy zawsze płonęły żywym ogniem. Ich dłonie zawsze odnajdywały jej bladą skórę. Ich usta zawsze się śmiały. A płomienie paliły ją od środka.
Anioły były jej przyjaciółmi, choć tata uważał inaczej. Uważał, że anioły to przekleństwo, że to one zabrały jej matkę, że to one zniszczyły mu karierę. Ona mu nie wierzyła. Anioły były zbyt piękne by wyrządzić tyle zła, a nawet jeśli, ojciec i matka widocznie sobie na to zasłużyli. Anioły były tylko wysłannikami karmy. Nie były mściwe. Kierowała nimi sprawiedliwość.
Dorastała wśród płonących aniołów, które nie czuły bólu ani smutku, więc sama przestała to odczuwać. Kroczyła powoli przez życie. Dnie zdawały się tylko nudnymi wizjami okrytymi mgłą, dopiero sny dawały jej oddech. Krew uderzała jej do piersi, umysł rozjaśniało światło, a palce odnajdywały to, za czym tęskniły. Spragnione przylegały do gładkiej skóry, miękkich piór, a ostre zęby kąsały jej ramiona, piersi, brzuch, uda. Budziła się ze śmiechem na ustach, a świat wokół znowu był pokryty mgłą, senny, szary. Ojciec witał ją w kuchni z markotną miną i pustymi oczami. Zdawał się być pożerany przez coś w środku. Patrzył na nią jak na ostatnią nadzieję i jednocześnie największą plagę. Ona tego nie widziała. Dla niej był człowiekiem chorym, zgubionym. Dla niego nie było nadziei. A gdy przestał malował anioły, równie dobrze mógł być martwy.
Anioły zniknęły z białych płócien. Zniknęły ze ścian, z naczyń, z mebli. Ich obraz w jej głowie bladł, malał, tracił majestat i wdzięk. Przestał być pięknem, a jedynie kreaturą umysłu, który próbowała przywrócić ideę, ale przywoływał jedynie nic nie wartą formę bez ducha. Anioły zniknęły z jej umysłu, rozpłynęły się po całym ciele, a potem wypłynęły z krwią, którą wypuszczała, myśląc, że w ten sposób je wypuści, że powrócą do niej znowu piękne, ognistookie, złotowłose, dumnoskrzydłe. One jednak zniknęły, ale pojawiło się coś innego. Szał.
Ojciec chudł, marniał, choroba pożerała go od środka, a rany pogłębiały się. Gdy w końcu zmarł, z jego nadgarstków zniknęły sznury. Jego ciało zostało uwolnione. Padło na ziemię. Twarz uderzyła o podłogę. Krwawe skrzydła rozrysowały się na beżowym dywanie, wieńcząc ojca jako ostatnie anielskie dzieło. I wtedy anioły ponownie się pojawiły. Otoczyły ją swymi skrzydłami, pióra wchodziły jej między żebra, w usta, w oczy, wbijały się w miednicę. Roześmiała się szczęśliwa. Przyjaciele powrócili. Teraz mogła ich powitać. Musiała to jednak zrobić właściwie. Musiała powitać anioły w płomieniach.