środa, 1 kwietnia 2020

Białe kruki

Dwa białe kruki przysiadły na parapecie tuż obok butelki rozcieńczonego spirytusu, który chemica zazwyczaj chowała w jednej z szafek na zapleczu. Otuliły się swymi przydymionymi skrzydłami i zakrakały do siebie smętnie na przywitanie. To był ciężki dzień, o czym świadczyły powyrywane pióra z ogona i parę kolorowych plastrów na chudych nogach. To był smutny dzień, czego nie potrafiły ukryć lśniące, czarne oczy i krople wody spływające po majestatycznym dziobie.
W tej chwili białe kruki nie były białymi krukami, a czarnymi owcami – okropnymi, niezgrabnymi zwierzętami, które choć bardzo by chciały, nie potrafiły się skryć w tłumie. Byli na to zbyt niezwykli. Zbyt dziwaczni.
Dwa wianki uplecione za szkołą zdobiły królewskie głowy, które zamiast dumnie unosić się ku górze, smętnie wpatrywały się w bose stopy niezastraszone przez odłamki szkła czy niedopałki papierosów na szkolnym boisku. Tak bardzo trudno było czuć się pięknym, gdy wokół wszyscy tym pięknem gardzili.
Kruki więc przestały być na tą chwilę krukami. Po to zleciały na parapet. Po to spotkały się na zapleczu starej chemicy. Jednak tutaj nie mogły być również owcami. Owce potrzebują pasterza, a to dla nich był przeżytek. Nie potrzebowali władzy, nie potrzebowali przewodnika, nie potrzebowali poganiających ich psów. Tutaj nie mogli być owcami, a już na pewno nie czarnymi. Tutaj powinni być krukami – pięknymi, majestatycznymi i białymi. Czasem jednak się nie dało. Wtedy pozostawali ludźmi. Wtedy skłaniali swe głowy. W pokorze oddawali swe skrzydła, które przydymił dym z kominów. Wiedzieli, że na tą chwilę na nie nie zasługiwali. Musieli to odpokutować. I głównie po to się spotykali.

Wpletli we włosy kwiaty ze szkolnego boiska. Usiedli po dwóch stronach niewielkiego pomieszczenia. Szum wiatraka wypełniał ciszę pomiędzy nimi. Sprawdziany przygniecione szklanką z wodą wyrywały się do tańca. Muzyki jednak brakowało, a przynajmniej oni jej nie słyszeli.
W szkole ciężko było znaleźć ustronne miejsce. Obaj mieli w sobie zbyt wiele godności, by chować się w łazienkowych kabinach, a zwykły, odosobniony kąt, nie był wystarczająco dyskretny, aby być odbiorcą ich cichych słów i głośnych myśli. Na własną rękę przemierzali piętra wzdłuż i wszerz, mając nadzieję, że kiedyś odnajdą w społecznym uścisku, choć jedną szparę, którą będą mogli wypełnić swoją egzystencją.
W końcu odnaleźli swoje miejsce. I to ich połączyło. Wcześniej każdy z nich zawsze był sam. Mieli umówione spotkanie z samotnością, na którym się nie zjawili z przypadku.
Różnili się. Tańczył na korytarzach. Próbował zlać się ze ścianą. Uśmiechał się do wszystkich. Spuszczał wzrok na widok kolejnych krzyżyków, które sam postawił. Nie umiał. Umiał. Umiał. Nie umiał. Światło i cień. Blondyn i brunet. Poeta i filozof.
Łączyły ich nieprzespane noce, zamiłowanie do słów, obrazów, dźwięków, inności, kolorowe skarpetki i myśli, które bali się wypowiedzieć na głos.
      Dwa białe kruki zadziobane jeszcze w gnieździe, wyrzucone z grupy, pozostawione same sobie. Słuchali i słyszeli, patrzyli i widzieli, ale obaj milczeli, bo taką rolę im przypisano. Audi, vide, sile, biały kruku! Audi, vide, sile!